- Przylecieli w sprawie, z której już się wycofałem - wydał się przed żoną, wtedy jeszcze nawet nie podejrzany, Zygmunt Bielaj. Spokojnie omiótł wzrokiem grupę milicjantów i, nie niepokojony przez nikogo, szedł dalej. Schowany za maską porządnego obywatela, jeszcze wiele miesięcy będzie prowadził podwójne życie.
Gdy helikopter siadał na płycie boiska, było parne, letnie popołudnie 30 czerwca 1970 r. Od trzech tygodni cała Polska szukała Stefanii Kamińskiej, lekarza pediatry z Płocka. Kobietę uprowadzono dla okupu. Sprawa zaginięcie lekarki intryguje, bo ciągle czeka na rozwiązanie.
Uprowadzenie
Kamińska, bezdzietna, przyjmowała pacjentów w prywatnym gabinecie przy ul. Tumskiej. Około godz. 15.00 do jej drzwi zapukał mężczyzna "średniego wzrostu, o ciemnych włosach, kwadratowej twarzy, ponurym spojrzeniu, z dziwnym, niepolskim akcentem". Poprosił, żeby pojechała z nim do chorego dziecka do Brwilna koło Konina. Po pół godzinie odjechali jego trabantem. Z mężczyzną rozmawiał mąż lekarki, widzieli ich sąsiedzi. Mijały tygodnie... Ślad po lekarce zaginął.
W prasie, radiu , telewizji powtarzano komunikaty poszukiwawcze - bez rezultatu. Minęło wiele miesięcy, zanim śledczy powiązali płockie porwanie z anonimami wysyłanymi z konińskiej poczty. Ich adresatami byli zamożni mieszkańcy Konina (lekarz, właściciel kwiaciarni, kierownik przychodni). Domagano się od nich dużych pieniędzy (przez analogię z głośnym porwaniem Kamińskiej - straszono nieszczęściami). Wszyscy mieli telefony. Ostatni anonim dostał krawiec Marian A. Dla śledczych był to nowy trop, bo jego nazwiska, jako jedynego adresata listów, nie było w książce telefonicznej. Zrozumiano, że przestępca mieszka po sąsiedzku, bo dobrze orientuje się w sytuacji tych, do których pisze.
12 lutego 1971 r. krawiec, pytany przez milicjantów, czy w swoim środowisku zna kogoś, kto ma auto i maszynę do pisania, wyjawił, że kimś takim jest zamieszkały przy ul. Grodzisko 1, Zygmunt Bielaj, właściciel trabanta o numerach rejestracyjnych: PC 9643. Świadkowie potwierdzili później - tym autem odjechała Kamińska.
Wpadka
Bielaja zatrzymano 22 lutego 1971 r. Kajdanki miały zawisnąć na rękach szanowanego obywatela, dziennikarza "Gazety Poznańskiej", działacza Rady Narodowej, właściciela domku jednorodzinnego. Gdy prokurator przedstawił mu zarzuty rozbójniczego wymuszenia, a potem zarzut pozbawienia życia Kamińskiej, Bielaj wszystkiego się wyparł. Twierdził, że w Płocku nigdy nie był, anonimów nie wysyłał.
Oskarżycielem w procesie Bielaja został Józef Gurgul, prokurator Prokuratury Generalnej. - Bielaj miał straszne, przeszywające oczy i
nieprawdopodobną siłę psychiczną. Wsadziłem do więzienia setki złoczyńców, ale równie chytrego i inteligentnego przestępcy nigdy już nie spotkałem - wspomina Józef Gurgul (78 l.). W czasie II wojny światowej był żołnierzem Armii Krajowej, w AK była też Kamińska.
- Ta sprawa była niezwykła ze względu na wspaniałą postać ofiary, ale i nietuzinkową biografię i osobowość sprawcy. Pochłonęła mnie całkowicie - przyznaje po latach Gurgul.
Proces o zabójstwo lekarki trwał 15 lat. Zakończył się w styczniu 1985 r. Miał charakter poszlakowy, bo mimo niezwykłych zabiegów (przeszukano ponad 480 km kw., postępowanie prowadzono na terenie NRD i ZSRR), nie udało się odszukać ciała ofiary. Nie pojawił się też świadek zabójstwa.
Bielajowi nie udowodniono zabójstwa. Uniknął tym samym kary śmierci. Sprawę umorzono. Bielaj odpowiedział "jedynie" za porwanie i rozbójnicze wymuszenia. Z więzienia wyszedł po 18 latach, w grudniu 1988 r.
TaŚmy prawdy
W czasie procesu okazało się, że Bielaj naprawdę urodził się na Ukrainie, nazywa się Iwan Ślezko, że po przeszkoleniu przez NKWD, jako szpieg przeniknął do polskiej armii. Wyszło też to najgorsze: zabił troje Polaków.
Józef Gurgul: - Jako żołnierz radziecki nie strzelał do Niemców, za to do naszych żołnierzy strzelał. Zabił por. Czesława Strykowskiego, żołnierza września 1939 r. (Wracał z oflagu, jechał zobaczyć dziecko, które urodziło się, gdy był w obozie. Bielaj zatrzymał go na szosie pod Sochaczewem, zabrał motocykl, zegarek, buty oficerskie. Zwłoki rozjechał). Zabił też Bronisławę Antosz, ekspedientkę w swoim sklepie w Szczecinie (jej zwłoki poćwiartował i wywiózł do kanału. W zbrodni towarzyszyła mu żona. Po wszystkim poszli się wyspowiadać). Zabił też żołnierza, prawdopodobnie z Krakowa (nie ustaliliśmy jego tożsamości). Za te morderstwa nigdy nie odpowiedział przed sądem, bo zbrodnie przedawniły się.
Bielaj ostatnie lata życia spędził w Domu Pomocy Społecznej w Zagórowie. Kilka miesięcy przed śmiercią Zdzisław Grabowski (60 l.), emerytowany oficer policji, i Sławomir Papiera, dziennikarz, przeprowadzili z nim serię rozmów.
- Wyznał nam, że sterroryzował Kamińską. Przestraszona lekarka dobrowolnie położyła się w bagażniku, a gdy dowiózł ją do Konina, już nie żyła. Miała obrażenia głowy. Twierdził, że mogła uderzyć się o ciężki lewarek. Jej zwłoki zagrzebał na śmietnisku nieopodal swojego domu. Pokazywał nam to miejsce, ale dziś jest tam duży budynek, wybetonowana ziemia. Odpuściliśmy - wspomina Zdzisław Grabowski.
Bielaj zmarł 4 marca 1993 r. Pochowano go na koszt Skarbu Państwa. Na pogrzebie był tylko personel ośrodka pomocy społecznej.
Nie czuję, że poniosłem porażkę
- zapewnia prokurator Józef Gurgul (78 l.), oskarżyciel w procesie Iwana Ślezki vel Zygmunta Bielaja
- Bielaj wciąż mataczył, ciągle sprowadzał śledztwo na fałszywe tropy, pisał wymyślne skargi, chciał zmęczyć mnie psychicznie.
O zakopaniu zwłok opowiedział tuż przed śmiercią. Wiedział, że jest już bezkarny. Gdybym miał te informacje wcześniej, sąd - przypuszczam - zapewne skazałby go za zamordowanie Kamińskiej. Nie czuję, że poniosłem porażkę. Dzięki procesowi okrutną prawdę o śmierci męża i ojca poznały żona i córka porucznika Strykowskiego. Matka Bronisławy Antosz, staruszeczka, dowiedziała się, kto zabił jej dziecko. To nie był czas zmarnowany.