Pierwszy wyrok biznesmen z Lubuskiego usłyszał za znęcanie się nad pracownikami. Maltretował ich, poniżał, pod byle pretekstem obcinał im zarobki, a gdy się buntowali lub nie chcieli wykonywać jego poleceń – publicznie upokarzał. Komuś wbił w rękę długopis, kogoś uderzył, to znów kazał biegać po firmie nago. Jak ustalili śledczy jego ofiarą padło co najmniej 25 osób. Półtora roku więzienia za te wyczyny, to nie była surowa kara. Ale Marek W. nawet jednego dnia nie spędził za kratkami, bo jego obrońcom udało się załatwić warunkowe zawieszenie.
To tylko rozzuchwaliło biznesmena-sadystę, bo nie wahał się gwałcić swoich pracownic. I właśnie za to po raz drugi trafił przed sąd. W pierwszej instancji skazano go na 8 lat więzienia, więc złożył apelację i… zniknął. Miał ważki powód, bo w równoległym procesie zarobił 5 lat za wyłudzenie unijnych dopłat. Adresy zmieniał jak rękawiczki, zerwał kontakty z rodziną, zapuścił wąsy, brodę i tak przez dwa lata zwodził wymiar sprawiedliwości, który wystawił za nim dwa listy gończe.
Właściciel fortuny szacowanej na 40-milionów złotych wpadł kilka dni temu w Górze koło Leszna (woj wielkopolskie). Wydawałoby się, że teraz wreszcie na długie lata wyląduje w więzieniu. Tymczasem Sąd Apelacyjny w Zielonej Górze, ku osłupieniu pełnomocnika zgwałconych kobiet, postanowił, że Marek W. trafi na obserwację psychiatryczną. I to pomimo tego, że biegli już raz uznali, iż był poczytalny. - Wychodzi na to, że drugi raz ci sami psychiatrzy będą opiniować tego samego człowieka - mówi Michał Sienkiewicz, pełnomocnik ofiar. - To kuriozalne.
Termin badania wyznaczono na 18 marca. Później kolejny miesiąc trzeba będzie czekać na opinię biegłych. Po niej Marek W. znajdzie się za krata mi, albo... na leczeniu w zakładzie zamkniętym.