"Super Express": - Jak ocenia pan zapowiedź nowelizacji tegorocznego budżetu?
Prof. Jerzy Osiatyński: - Od początku było jasne, że strona dochodów i wydatków budziły wątpliwości i musiało nastąpić urealnienie. Nie chcę się wdawać w dywagacje, czy rząd powinien ujawniać skalę problemu wcześniej. Nie zazdroszczę ministrowi finansów konstruowania budżetu w warunkach kryzysu. Dyskusja opozycji z rządem ucieka jednak od meritum.
- A co nim jest?
- Istotą sporu nie jest walka dzielnego rządu, broniącego bezpiecznej wysokości deficytu z jakimiś nieodpowiedzialnymi ekonomistami sugerującymi potrzebę wzrostu wydatków. Problem nie w tym, czy da się utrzymać wielkość deficytu w warunkach spadającego PKB. Problem w realizowanej strategii i dostosowaniu wydatków do spadających dochodów. Od początku należało zwiększyć wydatki, próbując skompensować spadek popytu zagranicznego i krajowego. Deficyt byłby większy o, powiedzmy, 9 mld, jak dziś. Ale jednocześnie mielibyśmy większą produkcję, PKB i mniejsze bezrobocie. To powinno być osią dyskusji. A nie fakt, czy obrona wysokości deficytu była odpowiedzialna czy też nie.
- Rząd przez długi czas był dumny z faktu, że walczy z kryzysem innymi metodami niż reszta świata.
- Inaczej niż większość, ale podobnie jak kraje bałtyckie bądź Bułgaria. Tylko to są państwa o wiele bardziej zadłużone niż my. Czesi wprowadzili jednak np. dofinansowanie z budżetu do zakupu samochodów osobowych. Podobny krok rozważają Słowacy. Dla nich to ważny rynek i zdecydowali się na ingerencję. Polska twardo obstaje przy oszczędnościach, ale w tej polityce jest wiele znaków zapytania. Bo gdyby ta strategia była naprawdę taka skuteczna, jak sugeruje rząd, to skąd się bierze tylko 0,2 proc tempa wzrostu na 2009 r.? Skoro zapewnienia premiera Tuska i ministra Rostowskiego o wychodzeniu z kryzysu są prawdą, to skąd przyszłoroczne założenia wskazujące na stagnację? Przyjęte na przyszły rok 0,5 to mniej niż 0,8 z pierwszego kwartału br. A więc rząd sam nie jest pewien skuteczności strategii, którą wybrał. Rozumiem jednak, że w roku wyborczym trudno się do tego przyznać.
- Czy można stwierdzić, że oszczędności ponad 20 mld zł zapowiedziane przez min. Rostowskiego to błąd?
- Te oszczędności nie są aż tak duże. Ponad połowa z 19,5 mld zł, o których głośno było pod koniec roku, to "kreatywna księgowość". Przekładanie z jednej szuflady w drugą, co daje lepszy wizerunek budżetu, ale nie zmienia deficytu sektora finansów publicznych. Jeżeli rząd nadal będzie szedł tą ścieżką i przytnie kolejne 2-3 mld, zmniejszy też PKB i dochody Co będzie z Funduszem Ubezpieczeń Społecznych, jak spadnie zatrudnienie? Będzie miał większe wydatki, mniejsze dochody i będzie musiał się zadłużyć. To samo z NFZ. A może minister finansów powinien zwiększyć wydatki? Miałby ten sam deficyt, ale te 3 mld pozwoliłyby na ponad dwa razy większe dochody, a przez to fiskus pobrałby prawie tyle samo podatków.
- Rząd uparcie twierdzi, że nie stać nas na takie wydatki.
- A może nie stać nas na takie oszczędności? Minister finansów nie może myśleć jak, przy całym szacunku, gospodyni domowa! Gospodyni domowa, rezygnując z pójścia do fryzjera, zaoszczędzi 30 zł. Z jej punktu widzenia to racjonalne. Ale z punktu widzenia ministra nie! Gospodyni domowej nie obchodzi, że fryzjer nie zarobi i nie zje obiadu. Że przez to nie zarobi kucharz i rolnik. I jeżeli oni stracą pracę, to także nie jest zmartwienie gospodyni, tylko właśnie rządu, który musi dać zasiłki. Ministra finansów muszą interesować dochodowe skutki dokonanych przez niego oszczędności. Z tego powodu, że rząd przestanie kupować samochody czy papier, nie wyniknie przecież wzrost inwestycji i wydatków przedsiębiorców czy ich pracowników! Minister jest dumny, że nie wyda z budżetu na spinacze? W praktyce dla właściciela fabryki spinaczy oznacza to, że musi zwolnić pracowników, że nie zapłacą oni państwu podatków. Do budżetu nie wpłyną też pieniądze z podatku od dochodów fabryki ani z VAT, bo spinacze nie będą kupione. Co gorsza, trzeba będzie jeszcze wypłacić zasiłki.
- Dlaczego rząd brnie, pańskim zdaniem, w tę ślepą uliczkę?
- Do tej pory minister Rostowski twierdził, że nie może sfinansować większych wydatków, bo nie będzie kupców na papiery wartościowe emitowane przez rząd, albo ich cena drastycznie wzrośnie, co przekreśli sens tej operacji. Tymczasem okazuje się, że na krajowe papiery chętni są. Po 5 miesiącach tego roku okazało się, że całoroczne finansowanie krajowe deficytu zostało wykonane w 121 proc.! Inwestowanie pieniędzy w fundusze kapitałowe nie cieszy się powodzeniem. Depozyty bankowe też nie są tak atrakcyjne jak obligacje. Stopy procentowe także nie rosną, więc trudno mówić, że zadłużanie się państwa ogranicza kredyt dla przedsiębiorców lub gospodarstw domowych. Przeciwnicy zwiększania długu publicznego mówią już głównie o groźbie przekroczenia progu 55 proc. w relacji do PKB, ale przecież te procedury sami zapisaliśmy w ustawie o finansach publicznych. I sami możemy to ominąć, choćby zawieszając ze względu na kryzys np. na 2 lata obowiązywanie odpowiednich artykułów tej ustawy. Naprawdę nie jest tak, że większość ministrów w Europie bądź ekonomiści sugerujący zwiększenie deficytu to jacyś szaleńcy. Każdy 1 zł wydany w gospodarce generuje 2-2,5 zł dochodu. Każdy 1 zł zaoszczędzony przez rząd, generuje 2-2,5 zł ubytku PKB. Dodajmy, że sektor publiczny to jest jakieś 40 proc. wydatków na rynku. Każdy miliard cięć i oszczędności ministra finansów oznacza zatem 100, może 200 mln zł oszczędności netto. A być może w ogóle żadnych.
- Rząd zapowiedział też szukanie dodatkowych wpływów do budżetu w podniesieniu podatków.
- Podniesienie podatków czeka nas nieuchronnie. W sytuacji kryzysu nie ma innego wyjścia. Nasuwa się jednak pytanie, których? Uważam, że należy przywrócić poprzedni system podatków od dochodów osobistych. Choć nie powinno dziwić, że osoby o wysokich uposażeniach będą przeciwko temu protestowały i żądały sfinansowania kryzysu podniesieniem podatku VAT. To uderzy jednak w osoby nisko i średnio zarabiające, dla których to obciążenie w relacji do dochodów będzie znacznie większe. Mało skuteczne okaże się też zapewne podniesienie akcyzy. W każdym razie obciążanie kosztami kryzysu najuboższych oraz małych i średnich przedsiebiorców jest politycznie nie do przyjęcia.
Prof. Jerzy Osiatyński
Ekonomista, b. minister w rządach Tadeusza Mazowieckiego i Hanny Suchockiej, członek Partii Demokratycznej