Plan wypalił aż za dobrze. Szpitale zachowały się jak należy, a pacjenta prowokatora przez dwa dni szukały służby medyczne kraju... Bo pani minister zapomniała odwołać swoją akcję.
Minister Ewa Kopacz nie mogła znieść myśli o swojej totalnej porażce, a raczej porażce personelu trzech szpitali, które nie zareagowały na skargi pacjentów z objawami świńskiej grypy. Na tę prowokację dziennikarską postanowiła odpowiedzieć w podobny sposób.
Tym razem plan był prosty. Zaufany urzędnik minister zdrowia pójdzie do przychodni i powie, że chyba ma świńską grypę. Oczywiście nie przedstawi się jako wysłannik Ewy Kopacz. Tak się stało. W przychodni lekarz przyjął chorego, dał mu skierowanie na badania i maseczkę na drogę. Wszystko odbyło się tak, jak zaleca ministerstwo. Ponieważ nie było się do czego przyczepić, w resorcie zapomniano o prowokacji. Nie powiadomiono jednak o tym ani lekarza, ani sanepidu.
Tymczasem służby sanitarne wszczęły już odpowiednie procedury. Ponieważ w ciągu dwóch dni "chory" nie pojawił się na badaniach, rozpoczęto jego poszukiwania. W końcu pracownica sanepidu zadzwoniła do "chorego" i rozmówiła się z nim po żołniersku. Bez zbędnych ceregieli wypytała go, gdzie teraz jest, dlaczego nie zgłosił się do lekarza, z kim się kontaktował i czy w ogóle zdaje sobie sprawę z niebezpieczeństwa. Zagroziła, że może zostać doprowadzony siłą.
Jak ustaliliśmy, dopiero po tej interwencji zawstydzone ministerstwo zaczęło odkręcać sprawę. Nic więc dziwnego, że resort zdrowia nie chce teraz komentować tej prowokacji. - Przekonaliśmy się, że tym razem wszystko było w porządku - tyle tylko miał do powiedzenia Krzysztof Suszek, rzecznik minister zdrowia.