- Jako mały chłopiec spędzałem wakacje w rodzinnej wsi mojego ojca, u babci niedaleko Kazimierza Dolnego (Lubelskie). Pewnego dnia zobaczyłem, jak chłopcy łowią ryby w Wiśle. Też tak chciałem - wspomina pan Andrzej.
Na rybach zapominał o bożym świecie, za co często dostawał burę od babci.
- Zdarzało mi się zapomnieć, że mam pojawić się na obiedzie. Głodny nie chodziłem, bo gdy siedziałem nad wodą, za plecami miałem pola ze słodką fasolką, jabłka. Nie brakowało też malin i jeżyn. Gdy przynosiłem dziesiątki ryb, babcia małe dawała kotom, a duże smażyła na kolację - mówi pan Andrzej.
W czasie liceum i studiów zainteresowania pana Andrzeja zdecydowanie się zmieniły i wędkarska pasja odeszła w zapomnienie. Przypomniała mu o niej... żona.
- Chyba w 1971 r. kupiła mi pod choinkę wędkę. Pamiętała moje wędkarskie wspomnienia, a ja strasznie się z tego prezentu ucieszyłem. Latem pojechaliśmy na ryby do Łagowa (Lubuskie). Tam zacząłem podpatrywać wędkarzy profesjonalistów. Udało mi się złowić nawet duże leszcze - wspomina pan Andrzej.
Od tamtego czasu co niedziela wstawał o godz. 5 rano i PKS-em jechał nad Bug do Wyszkowa, a gdy kupił pierwszy samochód, zaczął łowić w różnych pięknych miejscach Polski.
- Mój sezon wędkarski zaczynam zazwyczaj w maju, a kończę w połowie listopada. Teraz byłem na Mazurach, pogoda dopisała, ryby nieźle brały. Udało mi się złowić kilka okoni. Prawdę powiedziawszy, nie jest ważne, czy uda mi się coś złapać, czy nie. Dla mnie wędkowanie to pasja i sposób na wyciszenie - mówi Turski.