Andrzej wiele razy powtarzał mamie, że jeśli stanie mu się coś złego, to jego narządy powinny trafić do potrzebujących. Wola zmarłego została uszanowana. - Mój syn uratował życie czterem osobom - mówi dzisiaj matka.
Andrzej mieszkał w Leśnie (woj. pomorskie) z rodzicami i rodzeństwem. Pracował na budowie, był też piłkarzem miejscowego Gromu. Od 10 lat regularnie oddawał krew. Miał dziewczynę, z którą planował ślub. We wsi lubili go wszyscy. Wołali na niego "Dziobak", bo lubił rozmawiać z ludźmi i dla każdego miał dobre słowo...
Był upalny czerwcowy wieczór. Andrzej po pracy poszedł na piwo z kolegami. Tam został skatowany przez nieznanych sprawców. Prokuratura podejrzewała o to kolegów Andrzeja, ale ostatecznie nie postawiła im zarzutów. - Syn miał pękniętą w trzech miejscach czaszkę i wiele obrażeń wewnętrznych.
Lekarze zrobili wszystko, by go uratować, ale mówili, żebym przygotowała się na najgorsze - mówi pani Janina. Gdy lekarze stwierdzili zgon Andrzeja, serce jego rodziny rozdzierała potworna rozpacz. - Wtedy przyszły mi na myśl słowa syna, który mówił, że jeśli coś mu się stanie, to mam oddać jego narządy do przeszczepów. Pobiegłam do lekarzy i wydałam zgodę na pobranie organów z ciała Andrzeja - wspomina mama.
Dwaj mężczyźni w wieku 41 i 32 lat dostali nerki Andrzeja. W piersi 50-letniej kobiety bije teraz jego serce, a wątrobę otrzymał ciężko chory 55-latek. Choć brzmi to strasznie, ci ludzie nie przeżyliby, gdyby nie śmierć Andrzeja. Regionalne Centrum Koordynacji Transplantacji Uniwersyteckiego Centrum Klinicznego w Gdańsku przysłało pani Janinie informację, że narządy jej syna funkcjonują prawidłowo w nowych ciałach. - Jest mi lżej, bo wiem, że mój Andrzej pomógł innym. Chciałabym poznać tych, do których trafiły narządy mojego syna - marzy pani Janina.