Trener Jan Urban zaskoczył, wystawiając w pierwszym składzie Marcina Mięciela, który od kilku tygodni regularnie przegrywał rywalizację z Adrianem Paluchowskim. "Miętowy" w 5. minucie zmarnował sytuację sam na sam z bramkarzem, a później stał się niemal niewidoczny. Podobnie jak pozostali piłkarze Legii. Pod bramką warszawskiego zespołu szaleli napastnicy Broendby, których jedyną wadą była fatalna skuteczność. Robili wszystko, by w końcu pokonać Jana Muchę, ale słowacki bramkarz bronił jak w transie. Co kilkanaście minut Mucha toczył pojedynki z najlepszym w drużynie rywali - Alexandrem Farnerudem. Najpierw okazał się od niego lepszy w sytuacji sam na sam, a potem obronił strzał z dystansu. Forma Muchy zrobiła na rywalach takie wrażenie, że... zaczęli kompromitować się po bramką Legii. Krohn-Dehli w 29. minucie był dwa metry przed bramką "wojskowych", ale... przeniósł piłkę nad poprzeczką!
Broendby atakowało przez niemal całą pierwszą połowę, ale to Legia schodziła na przerwę, prowadząc. Karnego po faulu na Sebastianie Szałachowskim znakomicie wykorzystał Maciej Iwański. Niestety, bramka nie sprawiła, że Legia zaczęła grać lepiej. Wprawdzie warszawianie umiejętnie się bronili, ale pod bramką rywali byli nieporadni. Raziła przede wszystkim słaba dyspozycja Marcina Mięciela, a cieszyła oczywiście dyspozycja Muchy. Parady Słowaka były w drugiej połowie wprost fenomenalne. Niestety, błąd i faul Jakuba Rzeźniczaka sprawił, że Mucha dał się pokonać Farnerudowi z rzutu karnego.
Nie zmienia to jednak faktu, że gdyby nie Mucha, mecz nie skończyłby się wynikiem 1:1, ale pewnie 1:5. Dzięki Słowakowi Legia wywiozła z trudnego terenu korzystny wynik i jest w dobrej sytuacji przed rewanżem.
Niestety, nie popisali się pseudokibice Legii, którzy przed meczem urządzili sobie burdy. Kibole z Warszawy, którzy udali się do Kopenhagi bez biletów, starli się z policją. Zatrzymano 150 najbardziej krewkich chuliganów.