Jak walczyć z biedą? Przede wszystkim nie trzeba jej tworzyć. Każdy z nas ma naturalne predyspozycje do tego, by coś robić. Przez Boga zostały nam dane ręce, nogi, rozum. W normalnych warunkach każdy człowiek stara się wykorzystywać swoje naturalne zdolności do tego, żeby zarobić na siebie. W pewnym momencie okazuje się, że przeszkadza mu w tym prawo panujące w państwie.
Jak stanę na ulicy na Marszałkowskiej w Warszawie z kartką w ręku i zacznę żebrać, jest to legalne. Natomiast, jeśli bezdomny znajdzie na wysypisku śmieci ostrzałkę do noży i będzie chciał stanąć na Marszałkowskiej i ostrzyć noże, wywiesi karteczkę: duże ostrze po 3 złote, małe po 2, jest to nielegalne. Mimo że on uzyskał zdolność naostrzenia noża i pobiera za to stosowne honorarium, państwo mówi tak: żeby naostrzyć noże, musisz mieć firmę.
Jeśli on jest bezdomny, siłą rzeczy firmy założyć nie może, ponieważ nie ma gdzie jej zarejestrować. Nawet jeśli ktoś w odruchu dobroci serca pozwoli mu zarejestrować jego firmę u siebie w domu, on i tak nie będzie w stanie obliczyć i odprowadzić podatków od tego ostrzenia noży.
Dlatego, że w pewnym momencie państwo pozbawia nas możliwości wykorzystywania naszych naturalnych zdolności i umiejętności, żebyśmy sami zarabiali na swoje utrzymanie. Tak więc fundamentem walki z biedą jest nie przeszkadzać ludziom w zarabianiu pieniędzy.
Teraz kolejna przyczyna powstawania biedy. Powiedzmy, że pracodawca chce zapłacić swojemu pracownikowi do ręki niewielką kwotę - tysiąc złotych. By zatrudnić go zgodnie ze wszystkimi obowiązującymi w Polsce przepisami, musi znaleźć kolejne osiemset złotych na różnego rodzaju opłaty w postaci zaliczki na podatek dochodowy i składek ubezpieczeniowych.
Państwo przyczynia się w ten sposób do biedy, bo nie dość, że wprowadza absurdalne bariery uniemożliwiające moje wejście na rynek, to jeszcze, gdy ja kogoś zatrudnię, opodatkuje go tak, że ten ktoś może stać się biednym. 80 proc. opodatkowania od wynagrodzenia netto to jest działanie, które sprawia, że możemy powiedzieć, że państwo rodzi biedę. Tak więc opodatkowanie pracy to najgorszy, najgłupszy i najbardziej szkodliwy podatek.
Zdecydowanie lepiej zarówno dla państwa, jak i obywateli jest opodatkować konsumpcję niż pracę. Wtedy zmuszamy ludzi do podejmowania indywidualnych decyzji: ile wydaję na konsumpcję, ile oszczędzam, ile chcę płacić raty za mieszkanie. Natomiast w momencie, gdy opodatkowujemy pracę, pozbawiamy ludzi możliwości wyboru, pozbawiamy ich możliwości oszczędzania.
Na początku lat 90., gdy rząd Jana Krzysztofa Bieleckiego, a później Hanny Suchockiej podwyższał opodatkowanie pracy, słyszeliśmy, że praca w Polsce i tak będzie tania. Kolejne rządy mówiły o tym problemie z punktu widzenia wielkich koncernów międzynarodowych. Dla prezesa takiego koncernu praca w Polsce, nawet opodatkowana tak jak dziś, jest w dalszym ciągu tańsza niż w Niemczech, we Francji czy we Włoszech. Problem polega tylko na tym, że inwestycje bezpośrednie nie są w stanie stworzyć takiej ilości miejsc pracy, jakiej potrzebujemy.
W Polsce większość miejsc pracy tworzą przedsiębiorcy z sektora małych i średnich przedsiębiorstw i dla nich koszt pracy, nieliczony z perspektywy siedziby w Hamburgu, Berlinie czy Paryżu, tylko z Białegostoku, Lublina czy Koszalina, jest horrendalny. Oni właśnie muszą liczyć tak: żeby dać pracownikowi zarobić dwa tysiące, ten pracownik musi wygenerować cztery tysiące, bo trzeba pokryć za niego różnego rodzaju składki i jednak samemu coś zarobić, bo inaczej zatrudnianie kogokolwiek przestaje mieć jakikolwiek sens.
Robert Gwiazdowski
Ekonomista i prawnik, ekspert Centrum im. Adama Smitha