Chce powołać na świadków przyjaciół bankowca, znane osoby ze świata finansjery i show-biznesu. W większości dowiedziały się one z mediów, że mają zaświadczyć o miłości Andrzejewskiej i Łukasiewicza.
Bankowiec nigdy nie krył, że jego partnerką jest Beata Andrzejewska. Widywano go z nią w miejscach publicznych, jeździł z nią na wakacje. Przez 10 lat żyła jak księżniczka - za jego pieniądze.
Łukasiewicz specjalnie dla Beaty miał stworzyć we Wrocławiu restaurację "jaDka". Pod koniec życia kupił na wrocławskim Biskupinie stary dom, miał być dla nich obojga. Kiedy w kwietniu 2004 roku zmarł nagle na atak serca, okazało się, że Beacie nie należy się nic. Wszystko odziedziczył 12-letni syn Łukasiewicza. Do czasu jego pełnoletności spadkiem zarządza była żona multimilionera - Krystyna.
Beata Łukasiewicz uznała, że za dziesięć lat życia u boku Łukasiewicza też jej się coś należy i postanowiła walczyć.
Była żona Łukasiewicza miała zaproponować kochance 100- -metrowe mieszkanie w centrum Wrocławia i 100 tysięcy złotych, ale Beata Andrzejewska, mimo że, jak głosi, nie ma teraz za co żyć, propozycji Krystyny Łukasiewicz nie przyjęła.
- Bo nie chodzi tylko o pieniądze, ale również o uznanie, że Beata była dla Mariusza Łukasiewicza kimś ważnym w jego życiu - mówi nam Martyna Wojciechowska, gwiazda TVN, znajoma Andrzejewskiej. - Beata nie zadowala się ochłapami. Chce domu, w którym mieszkała razem z Mariuszem, i który właśnie musiała opuścić.
Mimo zrozumienia, jakie ma Martyna Wojciechowska dla Beaty Andrzejewskiej, czuje też do niej żal, że ta nie zapytała Wojciechowskiej, czy może podać ją na świadka do sądu w sprawie o spadek.
- Dowiedziałam się o tym z mediów. A przecież mamy ze sobą kontakt telefoniczny. Wolałabym, żeby ustaliła to ze mną - mówi Martyna Wojciechowska. - Nie jestem zwolenniczką załatwiania takich spraw przez prasę. Jeśli dostanę wezwanie z sądu, bo na razie nie dostałam, to oczywiście pójdę i powiem prawdę. Nie opowiem się ani za, ani przeciw czyjejś stronie. Nie ekscytuję się tą sprawą.
Dlaczego Mariusz Łukasiewicz nie zapisał Beacie Andrzejewskiej nic ze swojego majątku?
- To słuszne pytanie, ale nie do mnie należy odpowiedź - mówi Martyna Wojciechowska. - Jeśli w sądzie zapytają mnie, czy byli parą, to odpowiem, że byli. Jeśli zapytają, czy się kochali, to odpowiem, że sprawiali takie wrażenie.
Martyna Wojciechowska poznała Mariusza Łukasiewicza przez wspólnych znajomych.
Określa go jako człowieka, który cieszył się dniem dzisiejszym. Żył tu i teraz. Beata podobnie. Pasowali do siebie. W rozmowach między Wojciechowską a kochanką bankiera nigdy nie przewinął się wątek, co będzie kiedyś, co będzie, jeśli coś się stanie. Andrzejewska w czasie, kiedy Łukasiewicz żył, nie zastanawiała się nad kontynuacją związku ani nad zabezpieczeniem się na przyszłość.
Teraz szuka wśród przyjaciół Mariusza Łukasiewicza ludzi, którzy zaświadczyliby przed sądem o ich wielkiej miłości i prawie do pieniędzy, jakie multimilioner pozostawił.
Jedną z tych osób, obok Martyny Wojciechowskiej, jest również Marcin Tyszka, znany fotografik. Przyznaje, że Beata rozmawiała z nim o tym, że należą się jej pieniądze po Łukasiewiczu.
- To było dawno - mówi. - Ale o tym, że mam świadczyć w sądzie, dowiedziałem się z prasy. Nie śledzę publikacji, nie wiem, kiedy zacznie się proces, jestem teraz w Portugalii.
Marcin Tyszka przyjaźnił się z Mariuszem Łukasiewiczem przez osiem lat. Poznał go w Warszawie, do której Łukasiewicz przeniósł się zaraz po tym, kiedy zostawił dom swojej byłej żonie i synkowi. Był tu osamotniony. Ale we Wrocławiu bywał często, żeby spotkać się z synem. Ze swoją żoną znali się od czasów szkolnych, razem wychowywali dziecko.
Syn Łukasiewicza nigdy nie zaakceptował partnerki ojca. Nie chciał się z nią spotykać, sztywniał, kiedy ją widział.
- Ja na panią Krystynę, żonę Mariusza, którą poznałem, złego słowa nie powiem. To piękna i inteligentna kobieta - zaznacza Tyszka.
Fotografik wiedział, że Łukasiewicz lubił świat mody, filmu. Kręciło go to towarzystwo. Nie był typowym bankierem. O Tyszce mówił wszystkim, że to jego młodszy brat.
- A to dlatego, że ja dostawałem milion zaproszeń na różne imprezy i zabierałem Mariusza ze sobą. Przeze mnie poznał wiele znanych osób.
Łukasiewicz, choć było go stać, nie chciał w Warszawie kupować sobie mieszkania. Wynajął apartament. Stało w nim tylko łóżko i stół. Nie przejmował się takimi rzeczami jak umeblowanie. Dla przyjaciół był normalnym facetem, który i w McDonaldzie zje, i nie musi mieć pięciu służących i kierowcy, żeby żyć. Cieszyło go życie człowieka bezdomnego, który mógł sobie mieszkać gdzie i jak chciał.
Dopiero Beata, kiedy przyjechała do Warszawy, zawiesiła mu firanki w oknach, kupiła lustro czy biurko.
- Ona żyła jego życiem, przeżywała nie tylko miłe chwile, ale i jego stresy. On nie był łatwym we współżyciu człowiekiem - opowiada fotografik.
Marcin Tyszka z początku nie zaakceptował Beaty. Ale wiedział, że jest z Mariuszem, więc jak sam twierdzi, musiał się z nią zaprzyjaźnić. Razem spędzali wakacje na Ibizie, Majorce, byli w Paryżu i wszędzie przy Łukasiewiczu trwała też Beata. Zrezygnowała dla niego z pracy i była jak żona.
Z opowieści znajomych Łukasiewicza wynika, że pierwszą rzecz, jaką Mariusz zrobił dla Beaty, było otwarcie restauracji "jaDka" we Wrocławiu. W 2002 roku poprosił Magdę Gessler, którą dobrze znał, aby pomogła stworzyć takie miejsce. Magda Gessler zrobiła menu i wystrój lokalu, firmowała go swoim nazwiskiem, ale restauracją zarządzała Beata. - I ta restauracja została jej po śmierci Mariusza odebrana - mówi Tyszka.
Dlaczego Łukasiewicz nie przepisał lokalu na Beatę, tego nie wie.
Mówi o domu, jaki Mariusz kupił dla siebie i Beaty. Ale dom też nie został zapisany na kochankę.
- To Beata urządzała ten dom, wybierała kafelki, konsultowała się z architektami. Nic innego nie robiła, nie miała własnych pieniędzy, miała karty kredytowe Mariusza, ale nie było tak, że zostawiał jej 10 milionów złotych, żeby wydawała - wyjawia Tyszka.
Uważa, że Łukasiewicz był trochę lekkoduchem, a trochę asekurantem. Niby były rozmowy o ślubie z Beatą, ale on po pierwszym małżeństwie, które mu się nie udało, sprawiał wrażenie człowieka, który wyrzuca ze swojej głowy wszystko, co nie jest pracą.
Kolejna dobra znajoma Łukasiewicza, Magda Gessler, nie kryje oburzenia, że jej nazwisko Andrzejewska podała prasie jako tej, która miałaby zeznawać w sądzie na jej korzyść.
- To się stało bez mojej woli. Nie chcę i nie będę brała w tym udziału - powiedziała "Super Expressowi", dodając ze wstrętem: - Chcę być jak najdalej od tej sprawy.
Kiedy Beata Andrzejewska upubliczniła w mediach intymne szczegóły swojego związku z multimilionerem, Magda Gessler uznała, że jest to wbrew jej etyce.
Rozgłos, jaki nadała Andrzejewska tej sprawie, robi krzywdę dziecku Łukasiewicza, niejako wystawiając je na cel, ale też godzi w dobre imię bankiera, który do tej pory postrzegany był jako wizjoner, facet z głową na karku, doskonały finansista.
Podobnie o roztrząsaniu na łamach prasy historii związku Andrzejewskiej i Łukasiewicza myśli przyjaciel rodziny Łukasiewiczów, wrocławski aktor Wojciech Dąbrowski.
- Te publikacje nie powinny mieć miejsca - twierdzi. O to, czy pójdzie do sądu, zapytała go zarówno jedna, jak i druga strona. Zgodził się. Nie dziwi się, że ze strony Łukasiewiczów nie padło słowo komentarza na ostatnie publiczne wypowiedzi Andrzejewskiej.
- Pani Krystyna Łukasiewicz jest za szlachetną kobietą, żeby się wdawać w tę żenującą polemikę - odparł.
Mecenas Krystyny Łukasiewicz, Tomasz Gromek, również nie chce komentować żądań Beaty Andrzejewskiej.
- Niech ta pani pójdzie do sądu. Takie sprawy załatwia się na drodze prawnej, a nie przez media - powiedział tylko.
Bankowcy, znajomi Mariusza Łukasiewicza, oficjalnie milczą. Nie znaczy to jednak, że nie interesują się tą sprawą, że jej nie komentują. Bo przecież, śmieją się, gołym okiem widać, że kiedy Beata Andrzejewska rozprawia na temat wielkiej miłości do Mariusza Łukasiewicza, to podtekst całej tej sprawy ma jeden wymiar.
A są nim wyłącznie pieniądze.