Rozpaczliwa walka o życie Miłosza B. skończyła się w czwartek rano. Chłopak zmarł w szpitalu po tym, jak we wtorkowy wieczór dziesięciu zwyrodnialców w czarnych kominiarkach dopadło go na ul. Teligi na krakowskim Prokocimiu. Na oślep zadawali ciosy, od uderzeń ich ostrych maczet z ciała Miłosza tryskała krew. Wszystko dlatego, że młodociany kibol Cracovii wszedł na teren zajmowany przez fanatyków Wisły.
Sam nie był święty, co potwierdzają jego sąsiedzi. Na drzwiach jego pokoju widniał napis: "Walczymy za Pasy i cóż, nie jeden przez to zakrwawił się nóż". To graffiti wykonane flamastrem stało się smutnym mottem jego życia. Jednak mimo tragicznej śmierci ojciec chłopaka zaapelował o pokój pomiędzy kibicami zwaśnionych drużyn, których odwieczna walka nadała Krakowowi niechlubną nazwę miasta latających noży.
"Prośba do kibiców i znajomych, aby nie szukali zemsty, bo kolejna rodzina może cierpieć! Wartością najwyższą, ponad wasze idee, układy, interesy, powinno być ludzkie życie!" - apeluje ojciec chłopaka.