Mężczyzna pracował w zakładzie przetwórstwa rolnego. Czyścił właśnie zbiornik, w którym fermentowały wiśnie. Niewidzialny gaz z gnijących owoców zabił go na miejscu. Zostawił kochającą żonę Elżbietę (36 l.) i osierocił dwie - córki Kasię (14 l.) i Milenę (11 l.).
Do tej tragedii doszło w jednym z zakładów przetwórstwa owoców pod Sokołowem Podlaskim. Pan Leszek niezwykle dumnie i ofiarnie działał w tym zakładzie. Ze względu na swoje zasługi dostawał też najbardziej odpowiedzialne zadania. Tego ostatniego niestety nie wykonał.
Gdy zlecono mu oczyszczenie 50-tonowego zbiornika, w którym specjalna maszyna oddzielała miąższ wiśni od pestek, nawet się nie zawahał. Dzielnie ruszył do zbiornika. Ruszył ku śmierci...
Mężczyzna wszedł więc na zbiornik i otworzył wieko, żeby sprawdzić, ile owoców znajduje się na dnie. Z wnętrza baniaka wydobywały się gazy fermentacyjne, w tym trujący metan. Pan Leszek zmęczony wdrapywaniem się na zbiornik pochylił się nad otworem i złapał kilka głębokich oddechów. Nagle zakręciło mu się w głowie. Po chwili wpadł przez niewielki właz do śmiertelnej pułapki.
Potworny pech sprawił, że żadnego z kolegów pana Leszka nie było wtedy w pobliżu. Współpracownicy męż-czyzny zauważyli jego nieobecność dopiero, gdy nie pojawił się na przerwie śniadaniowej. Jeszcze wtedy nie podejrzewali najgorszego. O tragedii dowiedzieli się dopiero, gdy jeden z męż-czyzn chciał nasypać drugą turę wiśni i na dnie zbiornika zauważył leżącego pana Leszka. Koledzy natychmiast wezwali pogotowie, ale lekarz mógł tylko stwierdzić zgon. - Czy on nie wiedział, że w tym baniaku może być gaz? Dlaczego był taki nieostrożny? - pyta rozżalona wdowa. - Dziewczynki bardzo tęsknią za tatą, nie wiem, jak dam sobie teraz radę - wykrzykuje przez łzy pani Elżbieta .