Nie przekreślajmy szans na reelekcję
Pod wieloma względami ta prezydentura oznacza zmianę polityczną w stosunku do tego, co działo się przez ostatnie dziesięć lat, kiedy prezydentem był Aleksander Kwaśniewski. Trzyletnie sprawowanie funkcji głowy państwa przez Lecha Kaczyńskiego można podzielić na dwie wyraźne części.
Pierwszą, kiedy prezydent angażował się w sprawy polityki zagranicznej, natomiast Jarosław Kaczyński, będąc premierem, skoncentrowany był na polityce wewnętrznej. W tej chwili - od wyborów parlamentarnych jesienią 2007 r. - ta sytuacja się zmieniła, ponieważ prezydent siłą rzeczy, ze względu na kohabitację z rządem PO-PSL, próbuje prowadzić politykę zarówno zagraniczną, jak i krajową. Mam wrażenie, że w pewnym sensie ten drugi okres jest paradoksalnie łatwiejszy dla Lecha Kaczyńskiego. Przez pierwsze dwa lata swojej prezydentury - ze względu na koalicję PiS-u z Samoobroną i LPR-em - prezydent musiał również odgrywać rolę buforową jeśli chodzi o ataki na rząd Jarosława Kaczyńskiego. Teraz jest wyraźną przeciwwagą dla koalicji PO-PSL.
W polityce zagranicznej Lecha Kaczyńskiego można wyróżnić trzy podstawowe punkty: polityka wschodnia, polityka energetyczna oraz relacje transatlantyckie, w tym kwestia tarczy antyrakietowej. Od początku prezydentury w tych trzech sprawach prezentuje bardzo konsekwentne i stanowcze stanowisko. Trzeba jednak zwrócić uwagę, że po ostatnich wyborach jego możliwości sprawcze znacznie się zmniejszyły, ponieważ właśnie w wymienionych punktach występuje wyraźna różnica poglądów między nim a Donaldem Tuskiem.
Nie podejmuję się ocenić, kto w 2010 r. wygra wybory prezydenckie. To z kolei oznacza, że nie podzielam poglądu tych, którzy zakładają, że prezydent Lech Kaczyński nie ma żadnych szans na reelekcję, ponieważ mierzą te szanse na podstawie oceny obecnego układu sił, a nie tego, co będzie za dwa lata.
Marek Cichocki
Ekspert stosunków międzynarodowych, historyk idei politycznych.
Ma 42 lata
Propagandowy obrońca skrzywdzonych
Nie ulega wątpliwości, że awantura w sprawie wyjazdu na szczyt UE w Brukseli nie była przypadkowa. Najwyraźniej doradcy prezydenta postanowili, że musi on przejąć inicjatywę. Uznali, że 3. rocznica wyboru Lecha Kaczyńskiego to najwyższy czas, by zachęcić Polaków do poparcia jego działań.
Zadanie to niełatwe, bo poparcie systematycznie zaczęło spadać już parę miesięcy po objęciu urzędu, a na koniec 2006 r. nieufność do prezydenta przeważała nad zaufaniem. I tak już zostało: prawie dwukrotnie więcej Polaków nie ufa prezydentowi, niż darzy go zaufaniem.
Obecna aktywność prezydenta ma na celu ukazanie go na nowo: jako polityka zdecydowanego i używającego władzy dla dobra zwykłych obywateli, zwłaszcza biednych i pokrzywdzonych. Stąd tak stanowczo Lech Kaczyński protestuje przeciwko prywatyzacji szpitali, choć niekoniecznie jest to racjonalne stanowisko.
Gdy zaś spojrzeć na realne osiągnięcia, to wynik nie jest zbyt pozytywny. U progu prezydentury i u boku brata bliźniaka, jakże wówczas wpływowego polityka, zapowiadano nowy styl sprawowania funkcji głowy państwa - przede wszystkim miał rozwijać własną inicjatywę ustawodawczą. Jak dotąd poza zanegowaniem projektu zmian ustawy o KRRiT trudno dostrzec dzieła legislacyjne prezydenta. Można jedynie wymienić projekt ustawy o pomocy ofiarom klęsk żywiołowych, co wpisuje się w obraz obrońcy biednych i pokrzywdzonych, ale była to zagrywka głównie propagandowa.
Wojna polsko-polska o brukselski szczyt to efekt gry o obraz prezydenta jako prawdziwego męża stanu, stojącego na straży narodowych interesów. Otoczenie głowy państwa nawiązało tym samym do uczestnictwa Lecha Kaczyńskiego w słynnym szczycie Unii, gdzie zdecydowano o treści traktatu lizbońskiego. "Mechanizm z Joaniny", który miał być zwycięstwem polityki Kaczyńskich i dał nam na kilka lat prawo weta, dawno już został zapomniany i nie wiem, czy w ogóle kiedykolwiek będzie można z niego skorzystać. Jednak nawet ten wielki sukces nie przyniósł prezydentowi większego uznania u obywateli.
Lepiej Lech Kaczyński wypadł w czasie kryzysu gruzińskiego, rozwijając rzeczywiście cenną inicjatywę dyplomatyczną. Ale i tutaj sposób, w jaki starał się wspomóc Gruzję, nie wzbudził entuzjazmu Polaków (i nie tylko nas). Na pewno na duży plus trzeba zapisać prezydentowi stworzenie koalicji progruzińskiej z udziałem naszych wschodnich i północnych sąsiadów i wpływ, jaki wywarła ona w Europie. Ale agresywność wobec Rosji i nieskuteczność praktyczna działań znacznie osłabiły efekty gruzińskiej misji Lecha Kaczyńskiego. Koniec końców sprawę "załatwił" prezydent Sarkozy. Pomoc Kaczyńskiego dla Gruzji można porównać do udziału Kwaśniewskiego w kryzysie ukraińskim, a wtedy widać, o ile bardziej poprzedni prezydent "zarobił" na swym zaangażowaniu w oczach opinii publicznej.
Ponadto aktywna prezydentura Kaczyńskiego jest oparta na nieustannym konflikcie z rządem i premierem. Można odnieść wrażenie, że zastępuje on opozycję sejmową. Nie taki obraz prezydenta mają w głowach Polacy: raczej powinien być tym najwyższym reprezentantem władzy, który godzi i łączy. Jeśli daje reprymendę rządowi, to w oczywistym interesie ogółu. Jest przykładem rozsądzającego spory mędrca, a nie uczestnika kolejnej rundy walki na pięści. I dlatego trzy lata prezydenta Lecha Kaczyńskiego wypadają kiepsko.
Ireneusz Krzemiński
Socjolog, profesor Uniwersytetu Warszawskiego.
Ma 59 lat