"Super Express": - W sobotę, po pięciu latach kadencji, wylatuje pan z Polski na stałe. Czy ostatnie tygodnie okazały się dla pana zarazem najtrudniejszymi?
Victor Ashe: - Cóż, decyzja prezydenta Obamy odnośnie tarczy z pewnością uczyniła te ostatnie tygodnie dużo bardziej intensywnymi. I nie są to takie okoliczności wyjazdu z Polski, jakie bym planował. Pojawiły się pewne nieporozumienia, które trzeba wyprostować.
- W rozmowie z "Super Expressem" w styczniu br. był pan optymistą odnośnie tarczy antyrakietowej, niezależnie od wyniku wyborów w USA. Rzeczywistość zweryfikowała te słowa...
- Chciałbym podkreślić, że nie jest to rezygnacja ani wycofanie się. Chodzi o alternatywny plan. W styczniu nie mogłem mieć najnowszych informacji wywiadu dotyczących poziomu zagrożenia ze strony Iranu. Okazuje się, że problemem będą raczej wrogie rakiety krótkiego i średniego zasięgu. Stąd mniejszy i mobilny system faktycznie może się okazać właściwą odpowiedzią. Szczegóły nowego planu zostaną doprecyzowane w negocjacjach z Polską w najbliższym czasie.
- Mamy jednak do czynienia z ciągiem niefortunnych zdarzeń. Problem z amerykańską reprezentacją na Westerplatte, ogłoszenie decyzji o tarczy 17 września, w rocznicę agresji sowieckiej.
- Na Westerplatte byliśmy reprezentowani przez gen. Jamesa Jonesa. Stanowisko doradcy prezydenta ds. bezpieczeństwa nie jest niskim szczeblem. Za czasów prezydentów Forda i Nixona tę samą funkcję piastował Henry Kissinger. Jednak informację, że na tegoroczne obchody do Polski przyjedzie gen. Jones, powinniście otrzymać wcześniej, co pozwoliłoby uniknąć szeregu kontrowersji.
- Przy udziale kanclerz Merkel i premiera Putina spodziewano się co najmniej wiceprezydenta Bidena albo sekretarz stanu Clinton. 70. rocznica wybuchu wojny to wyjątkowa okazja.
- Oczywiście, byłoby dobrze, gdyby pojawił się sam prezydent bądź wiceprezydent. Niestety, ze względu na nadmiar obowiązków nie mógł tego zrobić.
- W ciągu ostatnich miesięcy coś się jednak zmieniło. Stosunków polsko-amerykańskich nie da się dziś porównać do tych sprzed dziesięciu lat.
- Nie mogę zaprzeczyć, że takie wrażenie się pojawiło. Trudno jednak zgodzić się, żeby znajdowało ono uzasadnienie w faktach. USA nie odwróciły się od Europy Środkowej, nasza polityka się nie zmieniła. Choć być może powinniśmy decydować się na bardziej efektywne, widoczne działania, by podobne wątpliwości się nie pojawiały.
- Mam wrażenie, że nie chodzi o same odczucia. Obawy o amerykańską politykę pojawiły się także w mediach amerykańskich.
- Jestem przekonany, że w najbliż- szym czasie będziemy mieli tu znaczącą poprawę. Kiedy przestanę już być ambasadorem. (śmiech)
- Czy w ramach znaczącej poprawy mieści się kwestia zniesienia wiz?
- Nie ma osoby bardziej wspierającej objęcie Polski programem bezwizowym niż ja. Decyduje o tym jednak bezwzględny, sztywny schemat prawny. Polska jest już blisko spełnienia warunków.
- Pojawiły się obawy, że Waszyngton sprzedał Warszawę dla dobrych stosunków z Moskwą, a rezygnacja z tarczy stanowi tego najlepszy przykład....
- Nie dziwię się tym obawom, bo setki lat historii nauczyły Polaków ostrożności wobec Rosji. Muszę jednak podkreślić, że stosunki amerykańsko-rosyjskie nigdy nie będą układane kosztem Polski. To są nieporównywalne sytuacje. Z Warszawą, w przeciwieństwie do Moskwy, nie mamy sprzecznych interesów.
- Wróćmy do podsumowania pana misji jako ambasadora. Najlepsze i najgorsze wspomnienie z Polski?
- Najlepsze były dni, kiedy mogłem podróżować i zwiedzić w sumie 200 miast i gmin. Zobaczyć, jak naprawdę wygląda Polska. Najgorsze wiąże się z najlepszym. Przekonałem się bowiem o stanie polskich dróg. Ale mam nadzieję, że to szybko się zmieni.
- Czy w czasie tych podróży zobaczył pan Polskę, jakiej się spodziewał?
- To nie był pierwszy kontakt. Moje rodzinne miasto Knoxville w Texasie ma tzw. siostrzane kontakty z Chełmem. Byłem tam w 1997 r. Przed przyjazdem moje oczekiwania były dość stereotypowe. Spodziewałem się kraju, który jest przyjazny Stanom, który zdołał zrzucić jarzmo komunizmu. I który w bardzo szybkim tempie się rozwija. Nie rozczarowałem się. Mój przyjazd zbiegł się zresztą z wejściem Polski do Unii Europejskiej.