"Super Express": - Pański program prywatyzacji zakłada drastyczne przyspieszenie. Przez półtora roku ma ona przynieść aż 37 mld zł. Przez pierwsze pół roku dała tylko 1,4 mld złotych.
Aleksander Grad: - Powodem jest chęć ochrony kieszeni zwykłych Polaków. Większe wpływy od inwestorów to mniejsza pokusa podnoszenia podatków. Z drugiej strony część przychodów trafia np. na Fundusz Nauki Polskiej czy Fundusz Rezerwy Demograficznej. To gwarancja choćby dla wypłat emerytur przyszłym pokoleniom. Prywatyzacja ma też pomóc utrzymać miejsca pracy, pozwolić firmom lepiej przetrwać kryzys. Nie traktujmy więc tego tylko w wymiarze budżetowym. Wybór jest jasny: albo rozważnie sięgniemy po pieniądze z prywatyzacji, albo w prosty sposób podniesiemy podatki.
- Pośpiech i rzucenie na rynek firm w celu łatania dziury budżetowej można określić jako sięganie po najprostsze metody dla doraźnych celów.
- To nie jest pospieszne działanie. Chodzi o to, by niektóre procesy przewidziane na 2011 r. przeprowadzić w 2010 r. Dziś mamy wiele przykładów, w których prywatyzacja okazywała się dla firm zbawienna. Nie jest ona już takim straszakiem, jakim była w latach 90. Jeżeli zapytamy Polaków, czy chcą płacić wyższe podatki, czy w odpowiedzialny sposób sięgnąć do pieniędzy inwestorów, to wybór jest jednoznaczny.
- To jest właśnie zarzut wobec rządu Donalda Tuska. Działanie pod wpływem tego, co ludzie powiedzą w sondażach.
- Przecież tu nie chodzi o sprzedaż zakładów na szybko, na kolanie, za wszelką cenę. Tego robić nie będziemy. Ten proces był zaplanowany jeszcze w zeszłym roku, ale można przyspieszyć jego realizację, zgodnie z procedurami i interesem samych firm. Musimy pamiętać, że dla niektórych firm to wybór pomiędzy ratunkiem w prywatyzacji a upadłością. Zdecydowana większość ekspertów wspiera nasze pomysły. To działanie zaplanowane i logiczne, a nie doktrynerskie czy pod publiczkę.
- Zastanawiam się, na ile logiczne z punktu widzenia ekonomii jest wrzucanie dziś na rynek akcji tak dużej ilości zakładów. W kryzysie można za nie otrzymać gorszą cenę, a więc państwo zarobi na tej prywatyzacji znacznie mniej niż w innych czasach.
- Zawsze można spotkać się z zarzutem, że zakład da się sprywatyzować drożej i lepiej. Ale na dobre czasy i na notowania giełdy, takie jak sprzed dwóch lat, możemy czekać w nieskończoność. Firmy państwowe znoszą kryzys gorzej niż prywatne. Po straconych latach prosperity, my musimy działać w takich warunkach, jakie mamy.
- Pomysł prywatyzacji KGHM Polska Miedź może wzbudzić protest nie tylko opozycji. Pomysł nie spodobał się wicepremierowi Schetynie. W kampanii Platforma uważała tę firmę, podobnie jak Lotos, za "strategiczną".
- Program prywatyzacji jest tylko moją odpowiedzią na pytanie Rady Ministrów o możliwość pozyskania środków z prywatyzacji. Jaki będzie ostateczny kształt, zadecyduje rząd. W KGHM państwo ma 41 proc. akcji, a ja proponuję np. sprzedaż ich części. Zwróćmy uwagę, że w Orlenie państwo ma pakiet ponad 20 proc., co i tak pozwala na kontrolę korporacyjną. Można zachować kontrolę w KGHM, schodząc z poziomu 41 proc. akcji. W przypadku Lotosu nie ma o co kruszyć kopii. Po ostatnich zmianach w spółce udział Skarbu Państwa wzrósł, więc możemy sobie pozwolić na sprzedaż pewnego pakietu i powrót do poziomu, który gwarantował bezpieczeństwo spółki i który mieliśmy przez lata.
- Rząd PO nie ma jednak w ostatnim czasie szczególnie szczęśliwej ręki do prywatyzacji. Wszyscy pamiętamy rozmowę premiera Tuska ze stoczniowcami. I dziś słyszymy o kolejnych problemach.
- Nie ma problemów. Wyłoniliśmy inwestora, inwestor wpłacił 8 mln euro zaliczki, podpisaliśmy umowy i pozostała tylko kwestia końcowej zapłaty. A do tego czasu zadbaliśmy, by stoczniowcy dostali od 20 tys. zł do 60 tys. zł, żeby przetrwać trudny okres do pojawienia się inwestora.
- Inwestor nie przelał jednak zapłaty, choć powinna wpłynąć do czwartku.
- Poprosił o czas do 17 sierpnia. My jesteśmy spokojni o kwestie prawne i dlatego wyszliśmy naprzeciw tej prośbie. Tym bardziej że inwestor zobowiązał się płacić za utrzymanie majątku stoczni aż do chwili zapłaty.
- Oficjalnie ze względu na list, w którym zarzuca się, że rząd sprzedaje kradzione. Ale to mało poważne tłumaczenie.
- Dlaczego mało poważne? Inwestorowi sugeruje się, że Skarb Państwa sprzedaje zawłaszczone mienie, że kupuje przysłowiowego kota w worku. Skoro inwestor chce zbadać te zarzuty, to nie chcąc zaszkodzić całemu procesowi, zgodziliśmy się. Nie wiem, po co autorzy listu robią wielkie zamieszanie w kraju i na arenie międzynarodowej. Mogę tylko ubolewać, że zwłaszcza w mieście stoczniowym - Szczecinie, gdzie wielu wspiera wysiłki rządu, to pojawiają się jednak i tacy, którzy sypią piach w tryby i sabotują ten proces.
- Ale to jest mało poważne. Może nawet obraźliwe. Po pierwsze, firma inwestująca duże kwoty sprawdza sytuację przed podpisaniem umów. Po drugie, inwestor prowadzi transakcję z rządem kraju członkowskiego Unii Europejskiej. Chyba że zrównujemy wiarygodność premiera Tuska np. z dyktatorem Kirgizji z połowy lat 90.
- Ale tu nie chodzi tylko o list. To jest cała związana z nim akcja. Kwestię podnoszono w interpelacjach poselskich. Słyszałem, że list był czytany po parafiach. Nie mówię, że inwestor potraktował te zarzuty serio. Ale skoro chce się sprawie przyjrzeć przed zapłatą prawie 400 mln zł, to ma do tego prawo. Dla nas ważne jest, aby również nowy właściciel był spokojny, że kupuje towar bez ukrytych wad.
- Prosi o przesunięcie transakcji, czyli potraktował list serio. Bardziej serio niż rząd?
- List wysyłano także do krajów Zatoki. Inwestor nie chce być uwikłany w naszą krajową politykę. Zaangażował się on już na tyle, że myślę, że warto uszanować jego stanowisko. Rząd nie obawia się ponownego sprawdzenia tej sprawy. Te trzy tygodnie nas nie zbawią.
- Nerwowość wokół transakcji bierze się też z niedotrzymania przez rząd obietnicy ujawnienia inwestora, pomimo publicznej obietnicy premiera Tuska.
- To mit. Inwestor jest znany. Pochodzi z krajów Zatoki, co najważniejsze chce budować statki i warto poczekać, aż zostanie to sfinalizowane.
- Znamy nazwę kogoś, kto reprezentuje inwestora. Kiedy tam dzwonimy, to słyszymy, że chce pozostać anonimowy.
- Ale to nie jest nic dziwnego. W świecie finansów istnieją takie wyspecjalizowane instytucje, które przygotowują i prowadzą zakup firm. My ogłosiliśmy przetarg bezwarunkowy i ten, kto podał najlepszą cenę, miał prawo go wygrać. Gdyby to pan wziął udział w przetargu i zaoferował najwyższą cenę, to podpisywalibyśmy umowy z panem.
- Pojawiały się jednak plotki, że zakup stoczni był transakcją wiązaną z kontraktem na gaz z Kataru.
- To bzdura! Właśnie to, że do tej pory nie jest jeszcze zakończona sprzedaż aktywów stoczni, świadczy, że te projekty nie są powiązane. Zakup gazu negocjował PGNiG z Katarem, który jest największym dostawcą gazu skroplonego na świecie. To są dwa różne projekty. Jeden państwowy, drugi prywatny.
- Mogło się to opierać na dżentelmeńskiej umowie. Plotki wzmagała anonimowość inwestora. Rozdzielność interesów prywatnych od państwowych bywa w krajach Zatoki dość umowna.
- Zainteresowanie stoczniami pojawiało się już w 2006 r. i tego samego inwestora odesłano wówczas na księżyc. I obu kontraktów nie wolno ze sobą łączyć. Obydwie kwestie w ogóle nie zbiegały się w czasie. O transakcję w stoczniach możemy być spokojni.
Aleksander Grad
Minister Skarbu Państwa, polityk Platformy Obywatelskiej