Ten dramat wydarzył się dwa lata temu w centrum Poznania. W środku nocy Albert Radomski (22 l.) wracał do domu z imprezy na Starym Rynku, gdy na jego drodze stanął Krzysztof M. (27 l.). Czy Albert mu coś powiedział, czy po prostu nie spodobał się osiłkowi - nie wiadomo. Dość powiedzieć, że został brutalnie pobity, a jeden z ciosów był tak silny, że dosłownie wyrzucił chłopaka na środek ul. Krysiewicza. Chwilę później dopełnił się jego dramat, bo zanim zdołał dojść do siebie, przejechał po nim samochód.
Za kierownica auta siedziała młoda menadżerka Marta Sz. Ona także wracała do domu po spotkaniu z przyjaciółmi. Czy mogła nie dostrzec, że na jezdni leży człowiek? Tak zeznała i w śledztwie, i w sądzie, tłumacząc, dlaczego się nawet nie zatrzymała.
- Byłam przekonana, że wpadłam na jakąś nierówność – stwierdziła.
Przeżyła traumę, gdy dowiedziała się, że przejechała człowieka, który ledwo z tego wyszedł i teraz jest ciężko chory. Dziś, oskarżona o nieudzielenie pomocy Albertowi, tak mówi o tym w sądzie: - Sama jestem matką i wiem, czym jest opieka nad członkiem rodziny przykutym do łóżka. Przepraszam. Do końca życia będzie mnie to dręczyć...
Albert cudem przeżył wypadek, ale jest strzępem człowieka - nie można się z nim porozumieć, wymaga stałej opieki. - Co miesiąc wpłacam pieniądze na konto fundacji, której podopiecznym jest Albert – mówi Marta Sz. Jej grożą 3 lata więzienia. Mężczyźnie, który pobił Alberta – dożywocie.