Miał 18 lat, gdy trafił do drukarni, a potem do działu technicznego w redakcji „Expressu Wieczornego” - kultowej warszawskiej popołudniówki. Każdy, kto wie, co to był gorący skład, musi też wiedzieć, jak niezdrowa to była robota – w oparach ołowiu, cyny i antymonu. I zarazem jak trudna. Trzeba było mieć autorytet u linotypistów, zecerów, maszynistów, żeby wydać gazetę na czas i bez błędów. I trzeba było umieć odmawiać w taki sposób, by nie urazić towarzyszy sztuki drukarskiej, wrażliwych na każdą odmowę. Krzyś to potrafił...
Wysoki, szczupły, postawny, w wiecznych drewniakach na nogach, którymi stukał po schodach, biegając między drukarnią i redakcja. Takiego pamiętają go najstarsi z nas. Wołaliśmy na niego Biały Orzeł, bo dość szybko posiwiał. Nie miał o to do nas żalu. Przeciwnie – umiał z tego żartować.
Gdy począł się „Super Express”, Krzyś przez długi czas był jego Bardzo Ważnym Elementem. To On przestawiał redakcję z maszyn do pisania na komputery, On nadzorował komputerowy skład gazety, On wdrażał kolor, gdy byliśmy jeszcze czarno-biali. I to on przez długie lata wysyłał naszą gazetę do drukarni jak Polska długa i szeroka.
Krzyś nie brał lekarskich zwolnień, niechętnie jeździł na urlop. Wolał redakcję niż góry, las i wodę. Świątek i piątek (bo taka to robota) spieszył do niej z Grodziska, gdzie mieszkał. Najpierw pociągiem, potem autobusem z przesiadkami. Te trudy podróży nie miały dla niego znaczenia.
Ostatnio nie był już tak żwawy. Jeśli chorował, to pewnie sam nie wiedział na co, bo lekarzy unikał jak ognia. Nie był też tak radosny jak kiedyś, bo nieuchronnie zbliżał się czas emerytury. - Wreszcie sobie odpoczniesz – mówiliśmy, a on się martwił. Nie wyobrażał sobie siebie w kapciach przed telewizorem i z miesiąca na miesiąc odkładał emerytalną decyzję.
Już jej nie podejmie. Ślepy, okrutny los podjął ją za niego. Ale jeśli w zaświatach wydają jakąś gazetę, to Krzyś na pewno już wysyła ją do niebieskiej drukarni, uśmiechnięty, szczęśliwy. Szybuj nam, Biały Orle...