Ludzie panicznie bali się atomu oraz tych wszystkich, za przeproszeniem jądrowych, reakcji. A rządzący bali się reakcji ludu. „Bo jak panie wybuchnie, to nas zdmuchnie”. Świetnie zorientowani dodawali z przekonaniem, że jak np. przez nieuwagę w takiej elektrowni ktoś pomyli guziki, to wyparujemy. A mimo to, jakoś tak mimochodem, zaczęto budować elektrownię atomową. Miała być wspaniała. Nad energią atomową nie krążyło wtedy jeszcze widmo Czarnobyla, ponieważ nie było w nim jeszcze nawet tego fatalnego, najstarszego bloku, w którym dekadę później doszło do awarii. Straszył natomiast upiór bomb atomowych, który na nieustającej fali antyamerykańskiej propagandy dobrze trzymał się od wojny. Społeczeństwo kojarzyło reakcje jądrowe przede wszystkim z hekatombą japońskich miast. Polacy nie chcieli mieć u siebie Hiroszimy, dlatego trudno byłoby ich przekonać do energii atomu. Wydobycie i spalanie węgla było polskie, swojskie i nikt jeszcze nie wiedział jak bardzo szkodliwe.
Popiół na wietrze
Postawienie na atom w latach 70. w „kraju węgla i stali” stawiało nagle na głowie przekaz z czytanek i gazet. Byliśmy jednak częścią Bloku Wschodniego, a ów blok zaczynał wtedy wzmożone prace nad energetyką jądrową. Energii trzeba było wytwarzać coraz więcej, a gospodarka socjalistyczna, także nasza, miała za zadanie dowieść, że potrafi być nowoczesna.
Rok 1972 był rokiem Gierka. W grudniu władze ogłosiły podjęcie decyzji o lokalizacji pierwszej polskiej elektrowni atomowej. Poprzedziły ją kilkuletnie badania, ale jak mówili specjaliści, równie dobrze można było wziąć mapę Polski, podumać nad nią kwadrans i wskazać palcem mniej więcej to samo miejsce: okolice Jeziora Żarnowieckiego na północy kraju. Obszar nad sporą wodą, żeby było czym chłodzić rdzenie reaktorów, położony z dala od większych miast, by w razie czego nie było drugiej Hiroszimy.
Zajęte propagowaniem sukcesów w innych dziedzinach, władze odłożyły temat elektrowni atomowej na później. Przyczyny były prozaiczne: poza lokalizacją nie mieliśmy niczego, co niezbędne do urzeczywistnienia takiego przedsięwzięcia. Nie było projektu, bo usłużni zwykle w takich sprawach Rosjanie nie mieli do Polaków zaufania. Bo a nuż uniezależnią się energetycznie? Albo zamiast elektrowni zrobią sobie bombę? Tak więc lata mijały, nie było ani infrastruktury koniecznej do ruszenia z elektrownią, ani pieniędzy. Potem wybuchł sierpień a niedługo potem stan wojenny. W styczniu 1982 r. Rada Ministrów uchwaliła zgodę na to, żeby zacząć działać z „elektrownią na atomy”. Czytelnicy „Młodego Technika” o reakcjach jądrowych wiedzieli prawie wszystko, ale przeciętny czytelnik „Żołnierza Wolności” miał przekonanie, że ponieważ w elektrowniach tradycyjnych spala się węgiel, w atomowej będzie się spalać atomy.
Dworzec, baraki i beton
Na papierze elektrownia pracowała prężnie, a zgodnie z propagandą, od energii z polskiego atomu, podobnie jak od „socjalistycznej odnowy” nie było odwrotu. Dalekosiężny harmonogram prac przewidywał, że pierwszy reaktor ruszy w grudniu 1990 r., a rok później, jak żartowali niektórzy „na dziesięciolecie stanu wojennego” odpalony zostanie kolejny. Aby plan mógł się powieść, wysiedlono kaszubską wieś Kartoszyno – zabytek osadnictwa na Pomorzu, wzniesiono hale do produkcji pustaków i wielkoformatowych prefabrykatów betonowych, hotele robotnicze, baraki, gmach dyrekcji i wreszcie dworzec kolejowy. W zapale zbudowano nawet ośrodek radiometeorologiczny, choć do tego, aby badanie poziomu promieniowania miało sens, potrzebne było najpierw jego źródło.
W 1986 r. kończono właśnie kłaść fundamenty pod elektrownię, kiedy doszło do awarii w Czarnobylu. Ta tragedia poddała w wątpliwość sens stosowania przestarzałych, radzieckich technologii. Pech chciał, że wszystko co najważniejsze do tego, żeby nasza elektrownia atomowa powstała, już zostało kupione od ZSRR: cztery reaktory (każdy o mocy 400 MW) i wyposażenie elektrowni w pakiecie. Wszystko było już gotowe do wzniesienia bryły samej elektrowni, mieliśmy nawet ustawę „Prawo atomowe w Polsce”, regulującą funkcjonowanie elektrowni atomowych. Ale odkąd pojawił się opad (po Czarnobylu), opadł zapał władzy dla przedsięwzięcia.
Przemiany i reakcje
Po awarii katastrofie w Czarnobylu, mieszkańcy Pomorza powiedzieli atomowi stanowcze nie. Ale nie tylko oni przeciwstawiali się temu, żeby Polska miała swoja elektrownię atomową. „Atom? - na co to komu?!” - taki był vox populi końcówki lat 80. w Polsce. Transformacja ustrojowa oznaczała niechęć do wszystkiego, w co inwestowała miniona epoka. Przy tym ciągłe kojarzenie atomu z katastrofą też nie pozostało bez znaczenia. Na zasadzie reakcji łańcuchowej rozlała się niechęć do energii jądrowej. Decyzja o wstrzymaniu budowy elektrowni atomowej zapadła 2 grudnia 1989 r. Wstrzymanie przeszło w porzucenie. W 1990 r. w lokalnym referendum w sprawie budowy elektrowni 86 proc. głosujących opowiedziało się przeciwko. Frekwencja była za mała żeby plebiscyt był skuteczny. Ale i tak był. Polak początku lat 90. nie chciał w kraju rozszczepiania jądra, bez względu na to czy system zabezpieczający będzie pochodzenia wschodniego czy zachodniego. 17 grudnia 1991 r. projekt zakończono. Budynki przejęła przyroda, dwa reaktory poszły na złom, dwa pozostałe sprzedano. 2 mld dolarów, które pochłonął projekt wyparowało niczym ofiary Hiroszimy. Polskie środowisko zostało na długo skażone niechęcią i strachem.
Dzisiaj po niemal już ukończonej polskiej elektrowni atomowej nad jeziorem Żarnowieckim zostało niewiele. Instalacje i baseny przypominają krajobraz filmu science fiction. Nie każdy jednak wie o tym, że rozpad wdarł się na teren elektrowni niczym tsunami do portu. Złodzieje i złomiarze z projektem wdrażanym przez lata uwinęli się w kilka tygodni.