Adam D. od blisko 20 lat pracował w Zakładzie Patomorfologii Szpitala Centrum Zdrowia Matki Polki w Łodzi. Do pracy w prosektorium namówił go jego ojciec, który był zatrudniony dokładnie w tym samym miejscu. Ojciec Adama D. był też biskupem Kościoła Świadków Jehowy. W tej wierze wychowywał syna.
Morderca był prosektorem odpowiedzialnym między innymi za otwieranie czaszek zmarłych pacjentów. Z jego portretu psychologicznego sporządzonego na potrzeby śledztwa wynika, że w związku ze swoim zawodem miał obniżony próg wrażliwości na śmierć. Dlatego tak łatwo przyszło mu zabicie matki i siostry.
Miał świetną opinię. Był bardzo koleżeński i uczynny
W pracy jednak miał świetną opinię. - To dramat dla nas wszystkich - mówi profesor Andrzej Kulig (79 l.), szef Zakładu Patomorfologii szpitala. - Złego słowa o nim nie mogę powiedzieć. Nie ujawniał żadnych cech patologicznych. Nie było z nim żadnych kłopotów, nikt się na niego nie skarżył. Był bardzo koleżeński i uczynny. Gdy jechał do domu, pytał się koleżanek i kolegów z pracy, czy kogoś nie podwieźć. Gdy musiałem przenosić stertę dokumentów, sam proponował, że to zrobi. Nie wiedzieliśmy nic o jego kłopotach finansowych. Nic nie wskazywało na to, że coś go dręczy...
Do zbrodni doszło 8 lipca w jednym z wieżowców przy ul. Armii Krajowej w Łodzi. Adam D. przyszedł w odwiedziny do swojej matki Elżbiety D. (61 l.) i siostry, Aleksandry D. (37 l.), prawniczki i właścicielki kancelarii adwokackiej. Chciał, by pomogły mu spłacić jego długi.
Mężczyzna miał na utrzymaniu żonę i trójkę dzieci. Dodatkowo w banku wziął też kredyt na budowę domu, którego nie był w stanie spłacić. Kiedy odmówiły, zamordował je z zimną krwią, licząc, że spadek, w tym polisa na życie matki, rozwiąże jego problemy. Potem przez kilka dni zacierał ślady, a następnie sam zawiadomił policję o znalezieniu zwłok. Wpadł, bo plątał się w zeznaniach. Kiedy śledczy go przycisnęli, przyznał się, że to on zabił.