Na prawo trafił trochę z przypadku. A w zasadzie przez podstęp ojca. - Chciałem studiować historię. Okazało się jednak, że tata, który z wykształcenia był historykiem, wziął moje dokumenty i przepisał na wydział prawa. "Historyk to nie najlepszy zawód dla mężczyzny" - tłumaczył. Na początku byłem na niego piekielnie obrażony. Dzisiaj uważam, że dokonał słusznego wyboru. Historia to dobre hobby - twierdzi Gosiewski.
Przez całe studia (1984-1989) mieszkał w "Ł ajbie" - jak nazywano akademik w Sopocie. - Przy całej szarzyźnie to miasto było niezwykle kolorowe. Dużo zagranicznych turystów i piękne widoki - opowiada.
- Gustowaliśmy w piwie i bułgarskim winie. Nad ranem nielegalnie kupowaliśmy mleko ze skrzynek i ciepłe bułki. Często wracając z imprezy, zachodziliśmy też na plażę - wspomina.
W czasach studenckich przyszły wicepremier wyróżniał się potężnym zarostem. Broda działała na kobiety. - Muszę nieskromnie powiedzieć, że nigdy nie miałem problemów z dziewczynami. Ale to tyle w tym temacie. O kuchni się nie opowiada - śmieje się Gosiewski. Z brody w końcu zrezygnował. Uznał, że polityk prawicy nie może wyglądać jak Che Guevara.
Poza imprezami większość czasu młody Gosiewski poświęcał działalności konspiracyjnej.
- W chatce na Kaszubach organizowaliśmy tajne obozy. Problemem były pieniądze. Założyliśmy więc na uczelni klub turystyki pieszej o nazwie "Długi marsz". Władze szkoły nie wiedziały, że finansują podziemie. Bo przecież nie chodziło o wędrówki, ale marsz do wolności - wyjaśnia Gosiewski. Przyznaje, że często zdarzało mu się najeść strachu.
- W 1986 roku postępowanie przeciwko mnie wszczął wydział ds. walki z terroryzmem wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych w Gdańsku. Odpalałem petardy z ulotkami. Huku było co niemiara. Ale i efekt niezły Uznali, że podpadam pod paragraf z terroryzmem. Dostałem nawet wezwania na przesłuchania, ale w końcu mi odpuścili.