Mimo sędziwego wieku bywała na premierach w teatrach i chętnie spotykała się z ludźmi. Była niezniszczalna. Czasami tylko skarżyła się na ból nóg. Niestety, czas był dla niej nieubłagany. Wczoraj wspaniała aktorka, kreatorka wielu ról teatralnych zmarła w jednym z warszawskich szpitali. Jej organizm odmówił posłuszeństwa.
Z Niną Andrycz rozmawialiśmy jeszcze na początku roku. Dzwoniliśmy, by złożyć jej życzenia noworoczne. Gdy zapytaliśmy, jak się czuje, nie było mowy o złym samopoczuciu. Nigdy nie narzekała. - Teraz nie wychodzę, bo jestem lekko przeziębiona i nogi trochę bolą - powiedziała jedynie "Super Expressowi" pani Nina.
Nic nie wskazywało na to, że aktorka trafi do szpitala. Jeszcze w sylwestra była u znajomych. A jednak... W drugim tygodniu nowego roku przyszła do niej pielęgniarka. Zrobiono badania, okazało się, że Andrycz ma bardzo podwyższoną liczbę limfocytów, że serce jest słabe i nerki źle pracują. 9 stycznia trafiła do warszawskiego szpitala na Powiślu. Nagle jednak jej stan zdrowia poprawił się, miała wrócić do domu. Niestety, nie wróciła. Zmarła wczoraj nad ranem. W akcie zgonu jako pierwszy powód śmierci podano miażdżycę, potem słabe serce i niewydolność krążeniowo-oddechową.
Nina Andrycz była królową sceny polskiej! Lubiła, kiedy o niej tak się mówiło. 70 lat grała w ukochanym Teatrze Polskim w Warszawie.
Zobacz: Nina Andrycz NIE ŻYJE: "Nie chciałam syna komucha" [OSTATNI WYWIAD]
- Kiedy wchodziła, wszyscy w Teatrze Polskim o tym wiedzieli, kiedy wychodziła, wszyscy w teatrze też wiedzieli - mówi jej sceniczny partner Ignacy Gogolewski (83 l.) i dodaje, że była wielką osobowością, wielką indywidualnością. Grała królowe, cesarzowe, arystokratki. Nawet w środowisku aktorskim opowiadano, że po tylu koronowanych głowach mogłaby zagrać już tylko Matkę Boską.
Była Marią Stuart, Lady Makbet, Lady Milford, carycą Katarzyną II, Kleopatrą...
- Nie położyłam w Teatrze Polskim żadnej roli. Miałam albo wielkie powodzenie, albo powodzenie. Ale żebym zagrała swoją rolę na przykład dwadzieścia razy? Nigdy! Nie zdarzyło się nigdy! - mówiła aktorka. Grała po kilkaset razy! Ludzie uwielbiali ją, bo w szarych czasach komunistycznych dawała im powiew luksusu.
- Tak się składa, że im gorzej w kraju, im ciemniej, siermiężniej i smutniej, tym bardziej podobają się na scenie królowe, cesarzowe, wielkie damy, z dekoltem po pas, w tiulach, koronkach i perłach. Ja tych królowych w pewnym momencie miałam powyżej dziurek w nosie, ale nie mogłam się od nich wyzwolić, bo one przynosiły duży dochód finansowy, na królową chodzili wszyscy, od ministra do kucharki, absolutnie wszyscy! - opowiadała wielka aktorka.
Z teatru odeszła w 2004 roku.
Miała jednego męża, premiera Józefa Cyrankiewicza (78 l.), nie chciała mieć dzieci. Publicznie przyznała się do aborcji.
– Jak za drugim razem szłam na zabieg, moja mama się popłakała - mówiła w Vivie. Ale pojechała na zabieg.
– Nie czułam się powołana do rodzenia dzieci i wiedziałam to od zawsze, nie miałam instynktu macierzyńskiego. A gdybym urodziła dziecko nienormalne? Albo zupełnie niezdolne? Przerażało mnie to – twierdziła w "Wysokich Obcasach".
Pisała jednak wiersze dla nie urodzonej córki. - Czyli tej usuniętej, w sensie katolickim zabitej. Jeżeli oni mają rację i ona cierpi, no to ją szczerze przepraszam. Na to mnie stać - mówiła w tym samym wywiadzie.
Ale twierdziła, że szczęśliwie przeżyła życie. - W skali od 1 do 10 dałabym sobie 10 - mówiła. - Piękną sprawą jest pięknie przeżyte życie.