Walka o przywództwo w PSL trwała do ostatniej chwili. Po rozpoczęciu zjazdu na korytarzach trwały ostatnie nerwowe narady pomiędzy delegatami z różnych stron kraju i przekonywanie ich do głosowania na Piechocińskiego. Nie obeszło się też bez małego incydentu, kiedy to przewodniczący komisji wyborczej chciał zakwestionować część podpisów pod jego kandydaturą. Piechociński głośno protestował.
Jeszcze w trakcie przemówień obu kandydatów wydawało się, że to Pawlak ma znaczącą przewagę. Jego wystąpienie oklaskiwała bowiem zdecydowana większość sali. Natomiast płomienne, choć pełne złośliwości pod adresem starych władz PSL, przemówienie Piechocińskiego tylko kilka sektorów. Okazała się to jednak misternie przygotowana zasłona dymna. W głosowaniu triumfował Piechociński. Poparło go 547 delegatów. Pawlaka zaledwie 17 mniej!
Liczyli sześć razy
W taki wynik nie wierzyli nawet członkowie komisji, która liczyła głosy. Aby upewnić się, że nie doszło do błędu, karty sprawdzali aż sześć razy!
- Chciałbym podziękować wszystkim członkom PSL, którzy w tej kadencji pełnili i pełnią jakieś funkcje. I chciałbym powiedzieć, że nic się nie zmieniło. Dalej jesteście potrzebni! Nie jestem prezesem, tylko sługą. Nie jestem prezesem, tylko sługą was wszystkich - mówił tuż po wyborze Piechociński. Pawlak jednak chyba nie dał wiary w te słowa. I mimo propozycji, aby dalej piastował stanowisko wicepremiera i ministra gospodarki, zapowiedział, że z rządowych stanowisk zrezygnuje. Chwilę później wraz z najbliższymi współpracownikami wymknął się kongresu.
Smurf Maruda
Janusz Piechociński już półtora roku temu zapowiedział, że chce stanąć w szranki z Pawlakiem. Wtedy mało kto dawał mu szanse. A za swoją krytykę posunięć prezesa w partii ochrzczony został mianem "smurfa Marudy". Mimo to udowodnił, że z pozycji szeregowego posła można skutecznie rzucić wyzwanie wicepremierowi. Z PSL Piechociński związany jest od 1990 roku, a jako poseł specjalizuje się w zagadnieniach dotyczących infrastruktury. Przed wyborem na nowego szefa PSL ostatni raz było o nim głośno tuż po tzw. aferze taśmowej. Okazało się wtedy, że mimo krytyki nepotyzmu wśród ludowców sam, kiedy był prezesem wojewódzkiego funduszu ochrony środowiska, zatrudnił tam swoją siostrę.