Gdy polityk dostanie się do Brukseli, w pierwszej kolejności musi sobie kupić pojemny portfel. Miesięcznie będzie zarabiał ok. 57,9 tys. zł. Na tę kwotę składa się wynagrodzenie i dieta, która sięga 1,2 tys. zł za jeden dzień pracy. Taką sumę europoseł może zgarnąć też w Polsce. Wystarczy, że frafi do sejmowej Komisji ds. Unii Europejskiej.
Poseł do Parlamentu Europejskiego poza zarobkami może sporo uszczknąć dla siebie z pieniędzy, które dostaje na biura czy asystentów. Każdy polityk może liczyć na 16,6 tys. zł miesięcznie na prowadzenie biur w Polsce oraz 87,1 tys. zł na zatrudnienie asystentów i pracowników biura. To nadal nie koniec rzeki pieniędzy z brukselskiej, a właściwie naszej - podatników - kasy, która płynie do europosłów. Każdy z nich może wybrać się np. na Maltę lub Wyspy Kanaryjskie, by w cieniu palm uczyć się języków obcych. Jeśli nie zna obsługi komputera, to otrzyma 8,3 tys. zł, by się tego nauczyć.
Europosłowie otrzymują też zwrot kosztów podróży, gdy uczestniczą np. w konferencji w innym kraju. Maksymalnie to 17,4 tys. zł. Gdy polityk zdecyduje się jeździć do Brukseli samochodem, za każdy kilometr dostanie zwrot w wysokości 2 zł. W ten sposób może odłożyć przez pięć lat nawet kilkaset tysięcy złotych. Do tego dochodzą darmowe loty samolotem i służbowa limuzyna na każde zawołanie. A gdy już polityk skończy 63 lata, czeka na niego - poza emeryturą z kraju - europejska emerytura, która sięga 5 tys. zł miesięcznie. Nie należy się więc dziwić, że wielu dałoby się zabić, by trafić do tego raju.