W najpiękniejsze i urody pełne (znam takie słowa) dni stycznia, kiedy wreszcie świat mógłbym zobaczyć w rasowym czarno-białym kontraście, żona wiąże mi pod brodą debilną uszankę (znów moda taka), poprawia szalik: - Nie daj się zimie - mówi z uśmiechem. A mnie aż skręca.
Bo chciałbym się DAĆ. Rzucić to miasto i robotę. I w góry ruszyć albo na jeziora pokryte lodem. W zimę białą. I już bliski realizacji tej wizji byłem. Lokatę skasowałem ostatnią, miejsca w kurorcie świetnym chciałem nabyć. Na nic moja determinacja.
Bo mi połówka szmal odebrała. Obligacje odkupiła. I zanim wieczorem informacje telewizyjne włączyła, obarczyła mnie prostymi słowami: nie dajmy się kryzysowi!