W momencie katastrofy, która wydarzyła się nocą, z 3 na 4 marca 1896 r., Załęże z kopalnią Kleofas od kilku lat były dzielnicą Katowic, należących do Cesarstwa Niemieckiego. Kopalnia, zbudowana przez Karola Godula i Loebela Freunda, nazwana imieniem św. Cleophasa, pracowała od pół wieku. Wieczorem 3 marca kolejna zmiana licząca 144 górników zjechała na dół szybami Recke i Walther. 105 z nich nie przeżyło. Prace trwały w szybach Recke, Walter i Frankenberg. To ten ostatni zajął się ogniem. Był jak pułapka. Drążony od dołu, długi na 450 metrów, kończył się 120 metrów od powierzchni. Można było z niego uciekać tylko w dół.
Na oślep i na pamięć
Ogień pojawił się nagle, na ścianie szybu i w mig opanował drewnianą obudowę. Zaraz potem rozżarzyły się węglowe ściany szybu. Płomienie, nie mając ujścia na górze, wpełzły do kopalni dołem. 39 uratowanych górników to głównie ci z szybu Recke. Usłyszeli krzyki, zobaczyli dym i natychmiast uruchomili wyciąg. Aby dostać się do szybu Walthera, trzeba było przedrzeć się przez płonący chodnik przebijający szyb Frankenberg, a to oznaczało śmierć. Górnicy ruszyli więc w kierunku szybów nie mających wyciągów: Szwarzenfeld i Cezar. Pożar deptał im po piętach, dym i trujące gazy opanowały podziemia. Na oślep, ale i na pamięć, szukający ratunku dotarli do szybów. Ktoś wszedł do dyndającego na linie wiadra służącego do opuszczania desek, ale na górze nie było wyciągających. Nie było też czasu na ratowanie górników tą drogą. Jedyną opcją było wspinanie się po żelaznych drabinkach, prowadzących na powierzchnię. W chodnikach zrobił się ścisk. Podczas gdy ci z przodu czepiali się drabinek i parli ku górze, ci na dole umierali od czadu, walcząc z dymem. Zastygali w nienaturalnych pozach, ze znieruchomiałymi przerażonymi twarzami – maskami. Ich płuca dosłownie rozpadały się od wdychania gorącego, czarnego dymu.
Piekło mistrza Boscha
Co najgorsze, nawet żelazne drabinki nie mogły uratować walczących o życie. Były tak rozgrzane, że paliły skórę rąk, a rękawice zapalały się od nich jak pochodnie. Wspinający się nie wytrzymywali bólu oparzeń, a odpadając, strącali innych. To była gehenna niczym z wizji piekła Hieronima Boscha, w dodatku spowodowana działaniem ludzi. Do pieca na dole szybu stale dokładano, żeby wypędzać rozgrzane powietrze do góry. Te wysiłki nie przyniosły spodziewanego efektu. Górnicy umierali mając za sobą płonącą ścianę, wokół siebie nieprzeniknioną masę dymu, a przed sobą szyb, z którego nie ma ucieczki.
Kopalnia miała maszynę parową do pompowania wody, ale ta stała na dnie szybu Frankenberg i podczas katastrofy była ogarnięta ogniem. Dopiero ratownicy użyli jej do gaszenia ognia; akcja ruszyła natychmiast. Do Kleofasa ściągnęło ponad 300 ratowników. O świcie 4 marca na powierzchni byli jednak tylko ci, którym udało się wyjechać szybem Recka. Do wieczora 5 marca wyciągnięto z kopalni wszystkie ofiary pożaru: 105 martwych i jednego ciężko poparzonego górnika, który wkrótce zmarł w szpitalu, nie odzyskując przytomności.
Zbiorowe mogiły
Wypadek zdarzył się w najgorszym z możliwych miejsc. Płonący szyb Frankenberg sam w sobie był pułapką i odcinał dojście do szybu Walter, mającego wyciąg. Ofiary katastrofy celem identyfikacji ułożono w 21 rzędów po 5 ciał. Ale kiedy kolejne rodziny zdezorientowane i zaszokowane krążyły między zmarłymi, nie mogąc odnaleźć brata, ojca, syna, męża… dyrektor zadecydował o szybkim pochowaniu niezidentyfikowanych ciał w zbiorowych mogiłach. Pogrzeby wielu górników jednocześnie odbyły się w Chorzowie, Dębie i Bogucicach. Bliscy zmarłych byli na wszystkich, dla pewności. Załęże owdowiało. 72 wdowy i 221 sierot opłakiwało ofiary katastrofy w kopalni Kleofas.
Zagadka Karola Kotta
Oficjalnie przyczyna pożaru pozostała nieznana. Pojawiało się jednak kilka ewentualności. Jedną z nich jest teoria winy maszynisty Karola Kotta, który pracując, podkradał naftę, przelewając ją do naczynia wprost z płonącej lampy. Może upuścił zajętą ogniem oblaną bańkę, która zadziałała jak bomba zapalająca szyb? Może jedynie uronił płonącą ciecz na obudowę szybu? Ucieczkę górnikom uniemożliwiła ściana ognia utworzona z płomieni pławiących się w szybie Frankenberg jak w wielkim akwarium. A także trujące gazy. Jakim cudem sprawca pożaru i winny katastrofy Karol Kott uratował się z pożogi, docierając do wyciągu w szybie Recke, pozostaje zagadką.
Wiele lat po wypadku, w 1930 r. w „Polonii”, polskiej gazecie katowickiej, której naczelnym był Wojciech Korfanty, ukazały się wstrząsające wspomnienia górnika, który przeżył piekło pożaru w Kleofasie. Rozmówca „Polonii” był przekonany o winie maszynisty. Mówił, że Kott, razem z czterema pomocnikami, miał uszczelniać rury parowe w będącym na ukończeniu szybie Frankenberg. Zaczął pracę tuż przed 21:00. Nie minął kwadrans, jak wrzasnął „Ogień! Feuer!”. Górnik wspominał, że niedługo po katastrofie jakaś gazeta pisała, że przyczyną pożaru mogło być nieostrożne obchodzenie się z lampą. Wspomnienia rozwinięto w ciąg przyczynowo-skutkowy: „Pożar rozprzestrzenił się błyskawicznie. Zajęły się drewniane obudowy stropów i węgielne ściany”.
Dobra śmierć dla Załęża
Podczas pogrzebu, odbywającego się na cmentarzu w Boguciach, ks. Ludwik Skowronek grzmiał o karze boskiej, która spadła na Załęże i obiecywał wzniesienie tam kościoła wotywnego pod wezwaniem Świętego Józefa – patrona dobrej śmierci. Sanktuarium, powstałe w ekspresowym tempie, jest zadośćuczynieniem za grzechy i podzięką za wysłuchanie wznoszonych w nim modłów o dobrą śmierć górników. Bo ta w kopalni Kleofas była potworna.