Nie wiem, na czym to polegało, ale od dzieciństwa śniły mi się Włochy. Kraj, w którym nigdy nie byłem i odwiedziłem, dopiero gdy byłem na studiach. Stało się to możliwe, bo w tamtym czasie zacząłem wyjeżdżać na spotkania wspólnoty ekumenicznej Taizé. Na jednym z takich zlotów w Indiach, w Madrasie, poznałem piękną Włoszkę o dźwięcznym imieniu Alessandra. Całe życie byłem dosyć kochliwym facetem. Co więcej, miałem taką przypadłość, że na samym początku zakochiwałem się w głosach kobiet. Szczególnie lubiłem te wibrujące i metaliczne.
Dlatego oszalałem na punkcie Alessandry i wydawanych przez nią dźwięków. Zaczęliśmy pisywać do siebie listy. Po półtorarocznej znajomości zaprosiła mnie do siebie do Cremony. Na miejscu okazało się, że moja ukochana wcale na mnie nie czeka. Dostałem kosza i jedyne co przyszło mi do głowy, to to, żeby zadzwonić do mieszkającej we Włoszech Luizy, którą również poznałem na spotkaniach Taizé. Luiza sympatyzowała z moim serdecznym przyjacielem Szymonem. Przyjeżdżała do Polski, żeby zbierać materiały do pracy magisterskiej o wymianie gospodarczej. Więc gdy zostałem sam jak palec, mogłem do niej zadzwonić, a ona ku mojemu zdziwieniu natychmiast zaprosiła mnie do ich rodzinnego domu. Do Włoch jechałem z prezentem dla Alessandry w postaci wielkiego różowego słonia. Wyglądaliśmy dziwacznie. Był mojego wzrostu i obejmował plecak, w którym miałem z 30 kilo konserw "Krotoszyńskich", które miały mi umożliwić przeżycie w czasie tej długiej wyprawy. Po tym miłosnym rozczarowaniu słonia zostawiłam "na przechowanie" w garażu u Luizy i siedzi w nim do dzisiejszego dnia. Jak tylko tam przyjeżdżam, patrzy się na mnie ze swoim głupkowatym uśmiechem, przypominając mi tamtą przygodę.
W gościnnym domu Luizy spędziłem trzy dni, a potem wyjechałem pozwiedzać Włochy. To była poniekąd ucieczka, bo powoli - jako człowiek kochliwy - zakochiwałem się w Luizie, a zdawałem sobie sprawę, że mogło to wyglądać idiotycznie. Bałem się, że za chwilę wyznam Luizie miłość, a ona przecież jeszcze niedawno była dziewczyną mojego kolegi. Uciekłem więc do Neapolu. Na dworcu poznałem trzech miłych chłopaków. Poczęstowali mnie kawą cappuccino i gdy obudziłem się następnego dnia na przydworcowej ławce, nie miałem nic. Ani dokumentów, ani plecaka z krotoszyńskimi konserwami. Najgorsze było to, że nie miałem też adresów zaprzyjaźnionych osób, m.in. księdza, który mieszkał w Rzymie i którego miałem odwiedzić. Znowu jedynym numerem, jaki pamiętałem, był numer Luizy... Wróciłem więc do niej i różowego słonia w garażu.
Potem stało się, jak musiało się stać. Tuż przed wyjazdem zdobyłem się na odwagę i wyznałem jej miłość. Było to w Weronie, chociaż nie pod słynnym balkonem, ale na stacji kolejowej w czasie przesiadki. Ale i tym razem początki nie były łatwe i po raz drugi w czasie tych romantycznych wakacji dostałem kosza. Luiza odchorowywała jeszcze poprzedniego Polaka, a co więcej - moja "kochliwość" mogła budzić niedwuznaczne podejrzenia.
Tym razem jednak zachowałem się jak lew i postanowiłem walczyć "na śmierć i życie". Po powrocie do Polski nie ustawałem w staraniach. Pisałem do niej, dzwoniłem... I tak dopiąłem swego. W 1990 roku Luiza została moją żoną.