Środa, godz. 16. Janusz Palikot odwiedza znaną warszawską restaurację "U Kucharzy" niedaleko Krakowskiego Przedmieścia. Wybiera stolik tuż obok baru i zamawia obiad. A jest z czego wybierać... Kurczak po polsku, przepiórki owinięte plastrami boczku albo królik w winno-śmietanowym sosie. Każe sobie też nalać dużą lampkę wina. Restauracja serwuje m.in. Chianti, Merlot, Shiraz, Cabernet Sauvignon - w cenie od kilkudziesięciu do kilkuset złotych za butelkę. Poseł Palikot opróżnia kielich do dna i opuszcza knajpkę. Wstępuje jeszcze na chwilę do Ministerstwa Kultury, po czym ku naszemu zdumieniu... wsiada do swojego auta i odjeżdża w kierunku centrum.
Kiedy wczoraj zadzwoniliśmy do posła i zapytaliśmy o prowadzenie auta po spożyciu alkoholu, ten wił się jak piskorz, ale nie zaprzeczył.
- To był jedynie łyk wina. Do tego zjadłem duży kawałek mięsa. Zapewniam, że nie zrobiłem niczego nagannego - przekonywał nas.
Polskie prawo wobec kierowców, którzy siadają za kierownicą, dopuszcza co prawda pewien limit alkoholu w organizmie (do 0,2 promila), ale nawet najmniejsza jego ilość nie pozostaje bez wpływu na predyspozycje kierowcy. Rzecznik Komendy Głównej Policji Mariusz Sokołowski nie ma wątpliwości co do takiego zachowania. - Jest prosta zasada: piłeś, nie jedź. Weź taksówkę albo poproś znajomego, by odwiózł cię do domu. W polskim społeczeństwie jest za dużo przyzwolenia na tego typu zachowania. A to lampka wina, a to piwo czy rzekomo kilka jabłek, jak ostatnio tłumaczył się jeden z posłów... - mówi nam Sokołowski.
Janusz Palikot z ostrzeżeń policji nic sobie jednak nie robi. W przysłanym do redakcji SMS-ie bezczelnie kpił z całej sytuacji. - Polecam picie kieliszka wina do każdego posiłku i jeżdżenie po tym samochodem. To zdrowsze niż jedzenie bezy - drwił poseł PO.