Palikota rozzłościły niewygodne pytania na temat umorzonego pod koniec lutego śledztwa dotyczącego nieprawidłowości podczas finansowania jego kampanii wyborczej w 2005 r. Postępowanie przez półtora roku prowadziła Prokuratura Okręgowa w Radomiu.
Okazuje się, że na kampanię Palikota cztery lata temu 51 osób wpłaciło w sumie ponad 856 tys. zł. Jak pisze "Rzeczpospolita", dobroczyńcy, wśród których było kilkunastu studentów, zeznali w śledztwie, że pieniądze pochodziły z ich... własnych oszczędności lub zarobków.
Śledczy nie uwierzyli i postanowili prześwietlić majątki wszystkich wpłacających pieniądze, Doszli do wniosku, że studenci nie mogli mieć takich funduszy. Dlaczego w takim razie umorzono śledztwo?
Z powodu "braku znamion czynu zabronionego". - Podawane przez świadków źródła pochodzenia pieniędzy mogą nasuwać wątpliwości co do ich wiarygodności, jednak ich obiektywna weryfikacja nie jest możliwa - tłumaczy prokurator Grzegorz Talarek.
Palikot na swoim blogu opublikował list z pytaniami, jaki dostał od dziennikarza "Rz" w tej sprawie i odpowiedział w typowy dla siebie sposób.
"Dlaczego nie służy Pan prawdzie? Dlaczego Pan jej nie szuka? Dlaczego jedynym celem Pana aktywności, jest zniesławianie mojej osoby? Czy nie zasługuje na przemyślenie fakt, do jakich metod uciekają się moi przeciwnicy?" - pisze Janusz Palikot.
Parlamentarzysta zastanawia się również nad granicami wolności mediów. "Trwa dyskusja, czy dziennikarzom wszystko wolno. Wywołali ją politycy PSL-u oraz redaktorzy: Figurski z Wojewódzkim - ci pierwsi zaatakowani, a ci drudzy atakujący. Opowiadam się za stanowiskiem, że dziennikarzom wolno wszystko, choć zawsze należy od nich oczekiwać prawdy, a ta - jak wiadomo od stuleci - lubi się ukrywać" - komentuje Palikot.