Bartuś miał 42 stopnie gorączki. Rodzice zadzwonili po pogotowie. Była siódma rano.
- Usłyszeliśmy, że do gorączki nie przyjadą - wspomina przez łzy matka. - Pojechaliśmy więc sami do szpitala.
Tam też potraktowano ich jak przewrażliwionych panikarzy. Bartuś dostał czopek i tyle. Usłyszeli, że na oddziale mają poważniej chore dzieci i kazali iść do domu. Rodzice nie poddali się jednak i poszli z maleństwem na pogotowie. Dopiero wtedy lekarze uznali, że trzeba przewieźć dziecko do kliniki w Lublinie.
- Kolejną godzinę czekaliśmy na karetkę. To był koszmar - wspominają rodzice chłopca. Chociaż w klinice Bartuś otrzymał profesjonalną pomoc, na ratunek było za późno. Zmarł. Prokuratura Rejonowa w Chełmie wszczęła postępowanie w sprawie nieumyślnego spowodowania śmierci.