Koszmar pani Teresy "Super Express" opisał jako pierwszy. Aż trudno uwierzyć, ile Polka musiała wycierpieć...
Wczoraj na granicy w Brześciu czekał na nią mąż Jarosław (36 l.). Po 38 dniach rozłąki wreszcie mógł przytulić żonę.
Dramat państwa Strzelców rozpoczął się na... turystycznej wycieczce. Pojechali do Mińska samochodem. Auto zepsuło się jednak i małżeństwo zostawiło je w białoruskim warsztacie. Niestety, po naprawie syn mechanika wybrał się na jazdę próbną i został zatrzymany przez policję. Samochód skonfiskowano i odholowano do urzędu celnego.
Pani Teresa postanowiła upomnieć się o swoje. Sprawa trafiła do białoruskiego sądu. Ten przyznał jej rację i nakazał zwrócić kobiecie samochód. Okazało się jednak, że celnicy wozu nie mają. W międzyczasie skonfiskowane auto sprzedali bowiem na licytacji... Za równowartość 18 tys. zł.
Pieniędzy tych pani Teresa oczywiście nie zobaczyła. Na domiar złego została obciążona cłem i karą za bezprawną sprzedaż na kwotę 80 tys. zł. A ponieważ nie mogła zapłacić takiej sumy, cofnięto jej wizę.
Od 5 marca tego roku pani Teresa tkwiła na Białorusi jak w więzieniu.
- Codziennie płakałam. Tęskniłam za mężem i synem. Samotnie spędziłam tu Wielkanoc - opowiada kobieta.
Liczyła na pomoc władz, ale nie doczekała się jej. Jak się dowiedzieliśmy, w czwartek z prezydentem Białorusi Aleksandrem Łukaszenką rozmawiał w jej sprawie metropolita mińsko-mohylewski arcybiskup Tadeusz Kondrusiewicz. To on najprawdopodobniej zmiękczył serce władyki i nakłonił go do uwolnienia kobiety. W piątek pani Teresa była już w Polsce. - To najszczęśliwszy dzień mojego życia - nie krył wzruszenia pan Jarosław. - Nigdy już się z żoną nie rozstaniemy - postanowił.