Dramat nękanego księdza Andrzeja B., skądinąd lubianego i szanowanego w swojej parafii, trwał blisko dwa lata. Groźby śmierci wysyłane listem były tylko wstępem. Szybko rozdzwonił się telefon, a w słuchawce zmienionym głosem emeryt straszył duchownego ogniem piekielnym.
>>> Ksiądz pił, bluzgał na policję i zginął
Ktoś przebił proboszczowi opony w samochodzie, potem porozwieszał w wiosce szkalujące plakaty, innym razem ktoś pomalował ołtarz na cmentarzu. Cierpliwość kapłana była wielka. Ale gdy na plebanii pojawiło się wielkie graffiti z "buhajem" na pierwszym planie, miarka się przebrała. Ruszyło śledztwo i po nitce do kłębka policja dotarła do Kazimierza Sz.
Ksiądz wybaczył swojemu oprawcy
- Gdy powstawał napis, byłem w sanatorium - wypiera się malunków emeryt. - Niestety, pan Kazimierz był wtedy na przepustce... - ubolewa ksiądz, który w chrześcijański sposób wybaczył już swojemu oprawcy.
Pan Kazimierz na pytanie, co go tak denerwuje w duszpasterzu, nie potrafi podać jednej konkretnej odpowiedzi. - Wszystko - rzuca i zaraz dodaje, że mimo niekorzystnego dla siebie wyroku (700 złotych grzywny) tak tego nie zostawi. Poza tym udowodniono mu tylko groźby karalne napisane w liście, do niczego innego - jak sam mówi - nie przyznał się przed ślepą Temidą.
Kazimierz Sz. przeprosił proboszcza, ale teraz żałuje
Emeryt czuje więc, że to w zasadzie jego racja jest górą. - Ksiądz jest niegospodarny, koło kaplicy kostkę brukową niepotrzebnie położył, a chodnik przypomina autostradę - piekli się pan Kazimierz i dodaje, że choć w sądzie żałował za swoje uczynki i przeprosił kapłana za groźby, teraz już by tego nie zrobił.