- Wierzy pan w samobójczą śmierć Andrzeja Leppera?
- Nie wierzę. Jestem przekonany, że gdyby działo się coś niedobrego w jego życiu, na pewno by zadzwonił.
- Byliście ze sobą blisko?
- Nasze rozmowy zawsze były bardzo szczere. Powtarzał, że zniszczą nas ekonomicznie, zmuszą do jeżdżenia po sądach w całym kraju. Ale nie pozwalaliśmy, by to nas przybiło. Poza tym on ciągle spotykał się z sympatią ludzi - podchodzili, witali się, życzyli powodzenia... On miał gdzie ładować akumulatory.
- Czy przyczyna jego śmierci mogła być związana z waszymi interesami na Białorusi?
- Nie sądzę. Ta działalność miała polegać na współtworzeniu misji handlowych. Organizujemy przedsiębiorców, którzy chcą tam pojechać robić interesy i na odwrót. Andrzej jeździł na Białoruś beze mnie. Zabierał przedsiębiorców i kontaktował z miejscowym biznesem. Był tam prawie co tydzień. Razem dopinaliśmy też dwa przedsięwzięcia. Byliśmy o krok...
- O krok od czego?
- To znaczy, że nawet zakładając bankructwo, stratę gospodarstwa czy inny czarny scenariusz, były bardzo realne szanse, że w ciągu tygodnia, a co najwyżej dwóch ta sytuacja była do odwrócenia.
- W jaki sposób?
- Taki, że wypaliłby biznes. Jeden związany z biomasą, drugi z przemysłem meblarskim, który mieliśmy tam wypychać. Dlatego uważam, że nic nie mogło spowodować u niego jakiegoś załamania nerwowego. Wręcz przeciwnie, on miał nadzieję, że teraz właśnie będzie dobrze.
- A sprawy rodzinne i stan syna?
- To był wielki dramat. Ale on o tym potrafił mówić i nie dusił tego w sobie. W trakcie prawie każdej naszej rozmowy wspominał o Tomku, bo to był ważny element jego życia. Oczywiście były takie chwile, kiedy słuchając go, chciało się płakać. Jednak w ostatnim okresie Andrzej był pełen nadziei. Nie zabiłby się z powodu syna, do śmierci był gotów o niego walczyć.
- Nie samobójstwo. To co?
- On był niewygodny dla bardzo wielu osób. Jak teraz składam różne fakty, to jego wiedza była pełniejsza niż przeciętnych ludzi. Znałem go bardzo dobrze i blisko z nim współpracowałem. Jego postawa życiowa była jak ze słynnego zdjęcia z rękawicami. To była postawa boksera. Osoby, która może dostać w twarz, a nawet upaść, ale zawsze się podnosi. Dlatego ja nie wierzę, że z tego ringu zszedł sam.