Mężczyzna przyjechał do zakładu, by dopilnować pracowników. Nie spodziewał się, że przeżyje chwile grozy, które mogły go doprowadzić do zawału serca. Wczoraj około godz. 13 wyszedł z firmy i już miał wracać do domu, ale gdy podszedł do auta, zdrętwiał ze strachu. W samochodzie panował bałagan, a na podłodze walały się kable. Przerażony zaczął krzyczeć, że bandyci podłożyli mu bombę. Uciekł do zakładu pogrzebowego i z drżącym głosem powiadomił policję o ładunku wybuchowym.
Po kilku minutach w okolicy zaroiło się od mundurowych. Zablokowano część ulicy, a w pogotowiu czekały trzy wozy strażackie i karetka. Wszystkiemu przyglądali się przerażeni sprzedawcy zniczy. Pirotechnicy przeszukali trzy samochody, ale nic nie znaleźli. Pies policyjny dwukrotnie obwąchiwał samochody, ale i jego wyczulony nos nie odkrył ładunku wybuchowego. - Nie było żadnej bomby. Wszystko dobrze się skończyło - potwierdził nam Mariusz Mrozek, oficer prasowy KSP.