Rankiem żona Kazimierza Tylendy, Marianna (74 l.), odebrała telefon z informacją, że hodowane przez mał- żonków konie uciekły z zagrody i chodzą w pobliżu domu sąsiada, Krzysztofa T. 47-latek miał prawo czuć się zaniepokojony obecnością koni na swoim podwórku, bo dzień wcześniej organizował wesele i pod jego domem stały samochody gości. Bał się, że zwierzaki je zniszczą.
Pan Kazimierz czym prędzej ruszył więc łapać niesforne konie. Kiedy zbliżył się do posesji sąsiada, ten zastąpił mu drogę.
- Uderzył mnie w głowę, a gdy upadłem, kopał po całym ciele. Krzyczał, że mnie zabije, a ja pytałem tylko "za co?" - opowiada staruszek. 77-latek resztką sił wrócił do domu.
- Przeraziłam się na jego widok. Ociekał krwią, jego głowa była jedną raną - załamuje ręce Marianna Tylenda. Wkrótce okazało się, że na mózgu mężczyzny pojawił się rozległy krwiak. Pan Kazimierz przeszedł już dwie ratujące życie trepanacje czaszki.
- Złożyliśmy na sąsiada doniesienie do prokuratury, ale boimy się, że ukręcą sprawie łeb, bo oskarżamy emerytowanego policjanta - złości się pani Marianna.
Śledczy mają twardy orzech do zgryzienia, bo Krzysztof T. podaje inną wersję wydarzeń: - Pan Tylenda sam jest sobie winien. Jego konie były spłoszone i stratowały go, gdy próbował je łapać. Po co miałbym go bić? Wymyślił tę historyjkę, aby się na mnie zemścić za to, że kiedyś ukarałem go mandatem - broni się były policjant.