- Wyszedł z domu dosłownie na chwilę - rozpacza Jerzy Kowalczyk (64 l.), ojciec chłopca. - Pół godziny później wrócił cały poparzony. Nie wiem, jakim cudem zdołał dotrzeć do domu. Szybko wezwaliśmy karetkę. Zanim przyjechała, musiałem porozcinać mu ubranie, bo go parzyło.
- W niedzielę miał zbierać pieniądze dla chorych dzieci na Wielkiej Orkiestrze Świątecznej Pomocy, a teraz sam potrzebuje wsparcia - załamuje ręce Janina Kowalczyk (54 l.), mama Marcina.
Rodzice chłopca zachodzą w głowę, co stało się z ich synem. Jego kolega, który towarzyszył Marcinowi tego tragicznego dnia, najpierw upierał się, że siedemnastolatek został przez kogoś podpalony. Dopiero podczas przesłuchania przez policjantów przyznał, że Marcin ucierpiał w trakcie rozpalania ogniska. Chłopcy poszli bawić się na teren ogródków działkowych, położonych nieopodal ich domów. Tam próbowali podpalić stertę gałęzi. Żeby lepiej się paliło, postanowili dolać benzyny. Nie przewidzieli, że dojdzie do eksplozji.
- Tyle razy mu powtarzaliśmy, że nie można bawić się ogniem - mówi pan Jerzy. - Ale młodzieńcza ciekawość wzięła widocznie górę. Teraz błagamy tylko o to, by wrócił do zdrowia.
Marcin leży na oddziale intensywnej terapii szpitala Centrum Zdrowia Matki Polki w Łodzi. Ma poparzone 50 procent powierzchni ciała. Żeby nie czuł potwornego bólu, utrzymywany jest w śpiączce farmakologicznej. Lekarze, którzy się nim opiekują, apelują o oddawanie krwi dla chłopca w Regionalnej Stacji Krwiodawstwa w Łodzi.