Kiedy 27 lutego dziewczynka umierała w łódzkim szpitalu, a linia życia na szpitalnym monitorze zrobiła się całkiem płaska, rodzice trzymali ją za malutkie rączki, żegnając swoją ukochaną córeczkę. W poniedziałek na cmentarzu w warszawskim Ursynowie pożegnają Dominisię po raz ostatni.
Historia rozpaczliwej kilkugodzinnej walki rodziców Dominiki o jej życie wstrząsnęła całą Polską. W nocy z poniedziałku 25 lutego na wtorek 26 lutego, dziewczynka zaczęła gorączkować. Kiedy wskazania termometru dobiły do blisko 42 kresek, Dominisia zaczęła wymiotować i pojawiła się biegunka, jej mama zadzwoniła po pogotowie.
Dyspozytor, który odebrał telefon, bezdusznym głosem poinformował mamę, że karetki do chorej nie wyśle. Podał jej za to numer telefonu do nocnej pomocy medycznej w Skierniewicach. Pani Karolina czym prędzej ponownie chwyciła za słuchawkę i tam zadzwoniła. I znów trafiła na mur obojętności.
Tomasz C. - lekarz, który pełnił tam dyżur, stwierdził, że do dziewczynki nie przyjedzie, bo... to nie ma sensu. Bo gdyby nawet przyjechał i gdyby wypisał recepty, to mama w środku nocy leków nigdzie nie wykupi, a on dziecka sam do szpitala nie zabierze.
Pani Karolina próbowała więc domowymi sposobami zbić gorączkę. Nie na wiele to się zdało, bo dziewczynka zaczęła tracić przytomność. Wtedy - po czterech godzinach od pierwszego telefonu na pogotowie - rodzice dziewczynki ponownie zadzwonili po karetkę. Tym razem dyspozytor wysłał zespół ratunkowy.
Stan dziewczynki był już krytyczny. Przewieziono ją do specjalistycznego szpitala dziecięcego w Łodzi, ale na ratunek było już za późno. Dominika zmarła w wyniku obrzęku mózgu, uszkodzeń wątroby i serca. - Gdyby trafiła do nas kilka godzin wcześniej, byłaby szansa na jej uratowanie - mówią lekarze ze szpitala.
Prokuratura w Skierniewicach prowadzi śledztwo w sprawie śmierci dziewczynki. Przesłuchano już m.in. lekarza, który odmówił udzielenia pomocy, i dyspozytora, który nie wysłał karetki. Nikomu jeszcze nie postawiono zarzutów.