Gabinet polityczny zajmuje się szeroko rozumianą organizacją pracy ministra. Szef takiego działu zarabia ok. 8 tys. zł brutto. A jego członkowie między 3,6 a 4,7 tys. zł brutto. Nowi ministrowie zatrudnili w tych gabinetach ponad 60 osób.
Nie musieli organizować konkursów. Zatrudnili w nich swoich w wielu przypadkach młodych i niedoświadczonych znajomych. Na przykład u Boniego pracuje młody działacz PO Dariusz Dolczewski (30 l.), który zasłynął w kampanii wyborczej z tego, że umieścił filmik z młodymi kandydatkami PiS z utworem "Hej, suczki, my znamy wasze sztuczki".
- Czymś absurdalnym jest zatrudnienie przez ministra Boniego aż dziewięciu osób. A etat dla pana Dolczewskiego to kompromitacja. Od dawna wnioskujemy o likwidację gabinetów politycznych. Roczny koszt ich utrzymania w ministerstwach i samorządach to około 500 mln zł - komentuje nam Mariusz Błaszczak (42 l.), przewodniczący klubu parlamentarnego Prawa i Sprawiedliwości.
Na szczęście część ministrów rządu Tuska zrezygnowała z tych departamentów. Już od dawna nie ma go minister rozwoju regionalnego Elżbieta Bieńkowska (48 l.). A tuż po nominacji zrezygnował z grona "doradców" nowy minister skarbu.
- Skoro w spółkach nie ma gabinetów politycznych, to także nie powinno być takiego w resorcie, który sprawuje nad spółkami nadzór właścicielski. Polegam na ekspertach zatrudnionych w departamentach i nie widzę powodu, by zwiększać zatrudnienie o gabinet. Chcę je ograniczać, czego wyrazem jest przygotowana ustawa o likwidacji zamiejscowych delegatur. Dzięki temu zatrudnienie w MSP zmniejszy się o ok. 11 proc. - mówi nam Mikołaj Budzanowski. Oby inni ministrowie brali z niego przykład.