Niedawno pisaliśmy, że od początku tej kadencji posłowie wykonali ponad 35 tys. lotów po kraju, za które Polacy zapłacili ponad 18 milionów złotych. Ale to nie wszystko. Do tego parlamentarzyści darmo jeżdżą pociągami, a po Warszawie wożą ich sejmowe limuzyny. Dodatkowo rozliczają się za przejazdy swoimi samochodami. - Tak naprawdę szacujemy co miesiąc, ile kilometrów przejechaliśmy. Przeważnie wpisuje się maksymalną liczbę, czyli 3500 kilometrów, i na tej podstawie liczona jest kilometrówka. Nie przedkładamy rachunków za benzynę, nie udowadniamy, ile kilometrów przejechaliśmy dziennie - tłumaczy nam jeden z posłów.
Miesięcznie w taki sposób mogą rozliczyć prawie 3 tys. zł z pieniędzy przyznanych na prowadzenie biur. A zatem roczne rozliczenie za benzynę to maksymalnie 35 103,60 zł. I nikt z Kancelarii Sejmu czy Senatu nie sprawdza, czy rzeczywiście politycy tyle przejechali. A takich parlamentarzystów, którzy rozliczają maksymalną kwotę za paliwo, jest wielu. Wśród nich znajduje się m.in. Wojciech Mojzesowicz (57 l.) z PJN.
W Sejmie można więcej
Dlaczego parlamentarzyści nie muszą wypełniać delegacji tak, jak robią to ludzie zatrudnieni w zakładach pracy? Oni muszą każdy dzień dokładnie opisać: cel wyjazdu, liczba kilometrów i każdy taki wniosek zatwierdza przełożony.
- Rzeczywiście w Sejmie i Senacie takiego wymogu nie ma. To wynika z parlamentarnych przepisów. To sprawa sumienia posłów. Wierzę, że te środki wykorzystują prawidłowo - tłumaczy nam Jerzy Budnik (60 l.) z PO, przewodniczący Sejmowej Komisji Regulaminowej.