"Super Express": - Jakim cudem, w sytuacji dobrej koniunktury na produkty i usługi stoczni, w Polsce zakłady te stanęły w obliczu bankructwa?
Ireneusz Jabłoński: - Wiąże się to przede wszystkim z fatalnym prowadzeniem firm przez kolejne zarządy oraz tolerowaniem tego stanu rzeczy przez władze w Warszawie. Proszę zwrócić uwagę, że dopóki polskie huty czy kopalnie były współwłasnością państwa, dopóty ich wyniki były równie kiepskie. W sytuacji, w której o działalności przedsiębiorstw decydują politycy, niezależni od tego, czy jest koniunktura czy też nie, rezultaty muszą być marne. Nie mieliśmy wszak do czynienia z upadkiem branży. Stocznie na całym świecie radziły sobie dość dobrze, trudno było zamówić statek z wyprzedzeniem krótszym niż 2-letnie.
- Politycy przerzucają się oskarżeniami, która z ekip w największym stopniu odpowiada za tę sytuację
- Odpowiadają dokładnie wszystkie rządy po 1989 roku. Ich działania były spóźnione i niekonsekwentne. Nie bez winy są też związkowcy, którzy wywierali wpływ na nieracjonalne zarządzanie stoczniami.
- Ale to nie związkowcom płaci się za zarządzanie spółkami i wyniki finansowe przedsiębiorstw.
- Oczywiście, upadkowi zakładu winien jest zawsze zarząd, a w przypadku zakładów państwowych - politycy. Także przez to, że dotychczasową sytuację tolerowali. Dzisiejszych problemów należy też szukać w okresie PRL, kiedy coś takiego, jak rachunek ekonomiczny, było abstrakcją. Stocznie produkowały wówczas na potrzeby armatorów sowieckich. Niestety, kolejne rządy po 1989 roku zostały na tamtym poziomie mentalnym. Utrzymywały duże zakłady i oczekiwały, że kiedyś trafią się jakieś kontrakty.
- Dlaczego w innych częściach świata ratowanie dużych zakładów jednak się udaje?
- W wielu przypadkach tamtejsi politycy podejmują decyzje szybciej i sprawniej. Nie jest jednak tak, że na Zachodzie też wszystko wychodzi. W Niemczech np. nie udało się uratować stoczni Vulcan czy Rostok. Wpompowano tam miliardy marek, a skończyło się na całej masie afer i rozkradaniu środków. Rząd kanclerza Schroedera (SPD) bardzo nieudolnie ratował przedsiębiorstwo budowlane Philipp Holzmann. Sama dotacja czy przejęcie firmy przez rząd nie zmieniły sytuacji, że była ona źle zarządzana. I takiej decyzji o restrukturyzacji zakładu zabrakło.
- W Polsce pojawiły się jednak konkretne zarzuty o chęć przejęcia majątku stoczni w Szczecinie, co zarząd spółki zarzucał politykom SLD.
- Tak, ale przypadek Stoczni Szczecińskiej jest dość szczególny. Ten zakład nie potrafił bowiem utrzymać się na rynku właściwie od końca XIX wieku i był subsydiowany przez zamówienia kolejnych rządów w Berlinie czy Warszawie. Stocznia Szczecińska była zbyt mała, by mogła się utrzymać i jest to sprawa zaniedbań kilkudziesięciu lat.
- A co z Gdańskiem i Gdynią?
- Tu istnieje naprawdę duża szansa, by połączyć siły stoczni w obu miastach tak, by zakłady te nie tylko się utrzymały, ale przede wszystkim były liczącym się producentem na świecie. Problem w tym, że już kilkanaście lat temu nasze kolejne rządy nie chciały podjąć konkretnych decyzji. Przede wszystkim tej najważniejszej, o połączeniu spółek. Kończyło się na deklaracjach.
- W wypowiedziach polityków nie widać tego optymizmu odnośnie przyszłości zakładów.
- Bo trójmiejski potencjał wymaga już dziś nie tylko decyzji, ale odpowiedniej determinacji i niestety także kapitału. W Gdańsku i Gdyni zgromadzono olbrzymi kapitał wiedzy, od robotników do inżynierów. Mówimy o latach kultury technicznej, realnej wartości, której nie da się kupić bądź stworzyć w ciągu roku. To po prostu było źle wykorzystywane. Ale właśnie ludzie i ich wiedza, a nie jakieś tam doki, to są atuty, które przyciągną chętnych.
- Na kiepskie nastroje może też wpływać polityka Unii Europejskiej wobec polskich stoczni
- Jeżeli nawet tak jest, to upadłość przedsiębiorstwa nie oznacza , że wjeżdżają tam buldożery i wyrównują teren! Ma to być zabieg, który pozwoli na zmianę zarządzania. Dotowanie banków i sektora finansowego w sytuacji, w której odmawia się tego stoczniom, jest jednak ze strony Unii ewidentnie nieuczciwe. Jakiekolwiek dotacje są nieuczciwe, ale jeżeli już się na nie decydujemy, to nie możemy traktować lepiej jednych kosztem innych. Nie dziwię się zatem poczuciu krzywdy i rozgoryczenia stoczniowców. Ich irytacja jest jak najbardziej słuszna.
Ireneusz Jabłoński
Ekonomista, członek zarządu i lider zespołu doradztwa strategicznego Centrum im. Adama Smitha