To był rutynowy lot śmigłowca Podlaskiej Straży Granicznej. Wyprodukowany w 2006 r. helikopter typu "Kania" z pilotem i dwoma funkcjonariuszami na pokładzie wystartował z Białegostoku i leciał wzdłuż granicy Polski z Białorusią. Obserwację pasa granicznego miał zakończyć nad rzeką Bug w okolicach Mielnika. Niestety, nigdy tam nie doleciał...
Ostatni kontakt z załogą śmigłowca zanotowano o godzinie 17.38 w sobotę. Kilka minut później odebrano informację od mieszkańca Podlasia, który słyszał, jak gdzieś nad linią obrastającego granicę lasu nagle milknie charakterystyczny turkot lecącego helikoptera, a zaraz potem po okolicy rozlega się potężny huk.
O godz. 18.01 rozpoczęto akcję poszukiwawczą. Blisko 200 osób w całkowitych ciemnościach przetrząsało bagniste i zalesione okolice miejscowości Klukowicze i Tokary. Jednocześnie służby białoruskie patrolowały teren po swojej stronie. Czas naglił. Jednakże dopiero około 4 rano polscy pogranicznicy na wysokości miejscowości Wyczółki wyczuli zapach benzyny lotniczej. Potwierdził się najczarniejszy scenariusz. Roztrzaskany helikopter leżał na polu za ścianą drzew, niespełna 300 metrów od granicy po stronie białoruskiej. 49-letni pilot oraz 34- i 35-letni obserwatorzy nie mieli szans na przeżycie - zginęli na miejscu.
Badaniem przyczyn katastrofy zajęły się już służby polskie i białoruskie. Do czasu wyjaśnienia wypadku wstrzymano loty wszystkich polskich śmigłowców typu "Kania". Wiceminister Adam Rapacki (50 l.) z MSWiA, który przybył na miejsce tragedii, zadeklarował pomoc psychologiczną i finansową dla rodzin zmarłych tragicznie funkcjonariuszy.