Pomyślałby ktoś - już po góralu. Ale nic z tych rzeczy. Marcin Truty sam wylazł z wraku, zadzwonił po pomoc, a po całej katastrofie tylko go... tyłek boli.
Marcin Truty (26 l.) ze wsi Trute pod Nowym Targiem leży w szpitalu i wciąż sprawia wrażenie trochę oszołomionego tym, jak łaskawy był dla niego los. Czuje się tak, jakby urodził się powtórnie. W drodze do Nowego Targu usiłował przejechać przez niestrzeżony przejazd kolejowy i nie zauważył pociągu.
- Nagle go zobaczyłem, a potem było wielkie bum - wspomina dramatyczny moment pan Marcin.
Co było później? Nie bardzo pamięta. Nie miał więc pojęcia, że pospieszny walnął w drzwi samochodu od jego strony, po czym auto przeleciało kilka metrów w powietrzu i uderzyło w betonowy słup. Trudno w to uwierzyć, ale pan Marcin z volkswagena zamienionego w kupę złomu wyszedł o własnych siłach i wyciągnął telefon.
- Zadzwoniłem na policję lub pogotowie - tego już dokładnie nie jest w stanie sobie przypomnieć. - Moje auto jest skasowane, nawet na żyletki się nie nada - dodaje.
Nie powinien jednak narzekać, bo jemu praktycznie nic się nie stało.
- Właśnie nastawili mi wybity bark - opowiada na szpitalnym łóżku. Co po za tym? Stłuczona noga i bolące pośladki. - Mój mąż jest twardy i ma wielkie szczęście - z radością przyznaje Beata Truty (22 l.), żona i matka dwóch małych córeczek górala szczęściarza.
Dla całej bogobojnej rodziny to istny cud. Maria Truty (86 l.), babcia pana Marcina, nie ma najmniejszych wątpliwości, że wnuka uratowała Matka Boska.
- W Wielkim Tygodniu dwa razy był w sanktuarium w Kalwarii Zebrzydowskiej, to go ocaliło - mówi ze łzami w oczach stara góralka.
On sam też w to wierzy. - Ktoś tam na górze nade mną czuwał. Zderzyłem się z pociągiem i tylko mnie tyłek boli - mówi niezniszczalny góral.