102 minuty które 14 stycznia 1993 roku dzieliły Heweliusza od katastrofy, to czas wypełniony huraganowym wiatrem i hukiem sześciometrowych fal, przekrzykiwaniem się załogi i błaganiami oszalałych ze strachu pasażerów. Prędzej, prędzej szalupy! Nie ma na co czekać, zatoniemy! We wnętrzu promu miotały się z burty na burtę przewrócone wagony kolejowe i ciężarówki. Z kajut wybiegali pasażerowie, a załoga robiła wszystko, aby skierować jednostkę bliżej lądu. Ten byłby osłoną od wiatru przekraczającego 120 km/h. Przy dwunastce w skali Beauforta kapitan rozkazał brać fale na dziób. Ale dziobem miotało.
Rönne Radio z Bornholmu usłyszało wzywanie o pomoc. Operator krzyczał, kapitan żeglugi wielkiej Andrzej Ułasiewicz, oficer z przeszło 13-letnim stażem, podawał pozycję promu: 16 mil na zachód od Arkony (przylądek północnej Rugii). Zanim zginął, usiłował przekazać dokładną pozycję geograficzną. Przechył jednostki sięgnął 70 stopni, wiatr się wzmógł, fale targały Heweliuszem jak czółnem. System przechyłowy promu nie był w stanie dać im odporu. Głos kapitana sztorm porwał na strzępy.
Sześć pięter w dół
Już o 4:10 załoga wiedziała, że nie uda się wyrównać przechyłu jednostki. Było coraz gorzej. Wagony składów towarowych koziołkujące w ładowni, gnące się pod naporem fal blachy, wszystko to wydawało upiorne dźwięki. To samo opisywali uratowani pasażerowie Titanica: odgłos nadciągających zewsząd stalowych gigantów, ścierających się w nieludzkiej ciżbie. Heweliusz przechylał się tak szybko, że nie można było zwlekać z ewakuacją. Rozkaz opuszczenia promu padł o 4:30, godzinę od załamania się pogody. Spuszczano szalupy. Niektóre z nich zrywały się same, a spadając, nabierały wody. Liny pękały na skutek potężnych naprężeń. Czy na Heweliuszu wybuchła panika? To pytanie pozostanie bez odpowiedzi, podobnie jak wiele innych wątpliwości dotyczących akcji ratunkowej, ładunku i stanu promu przed rejsem na bałtyckie dno. Siostrzana jednostka Jana Heweliusza, Mikołaj Kopernik, instruowała kolegów będących w opresji, jak wyjść z przechyłu. Na nic się to zdało. Heweliusz posłał w eter sygnały SOS. Ustały o godz. 5:10. Radiostacja promu zamilkła na dwie minuty przed jego gwałtownym obrotem stępką do góry.
Brutalnie rozjechani
Od 4:58, przez 12 minut, zmagania Heweliusza z przechyłem obserwował niemiecki motorowiec Frank Michael. Nieskory do pomocy, za to skłonny oddalić się z miejsca zdarzenia. Statek niemal otarł się o tonący prom, staranował i wywrócił szalupy, a jego śruby okrętowe pocięły ciała rozbitków na kawałki. Potem ratownicy z jednostki Arkona, a także z polskich śmigłowców ratowniczych opowiadali o rozkawałkowanych zwłokach – bez rąk, bez nóg, bez części głowy. „Zostali brutalnie rozjechani” – mówili ci, którzy widzieli skutki morskiej masakry. Na domiar złego niemiecki śmigłowiec niechcący wywrócił tratwę, zahaczając o nią liną ratowniczą. Trzech spośród pięciu znajdujących się na niej rozbitków poszło na dno. Ci, którzy wypadli za burtę Heweliusza, umierali z zimna. Bez specjalnego gumowego kombinezonu, izolującego od warunków zewnętrznych, śmierć w wodzie o temperaturze 2 stopni C nadchodzi niemal natychmiast. Mózg robi wtedy ostre cięcia: wyłącza funkcje organizmu nie będące niezbędnymi do przeżycia. Do takich należy odruch poruszania kończynami. Bez tego nie można utrzymać się na powierzchni wody. Rozbitek tonie jak kamień.
Seria niefortunnych zdarzeń
Wszystkie osoby ocalałe z Heweliusza miały na sobie ubrania ochronne. Inni, a pośród nich młoda kobieta z wtulonym w nią małym dzieckiem, mogliby zostać wydarci śmierci, gdyby akcja ratunkowa nie była serią niefortunnych zdarzeń.
Start polskich śmigłowców ratunkowych znacznie się opóźnił, ze względu na to, że wypadek zdarzył się nie na naszych wodach. Kiedy wreszcie dostały zgodę na dołączenie do akcji, nie było szans na wyłowienie żywych rozbitków. Mogły tylko przeszukiwać szalupy i wyciągać ciała. Gdyby mogły przybyć na ratunek wcześniej, opuszczałyby ratownika, pomagającego rozbitkom przytrzymać się liny i przyjąć odpowiednią pozycję podczas wciągania do śmigłowca. Niemieckie maszyny opuszczały puste liny, wyślizgujące się ze zgrabiałych z zimna dłoni pozbawionych czucia.
Zabetonowany za życia
Ten statek się doigra – mówili o „Heweliuszu” marynarze, którzy wiedzieli o jego problemach: ze statecznością i balastem. W ciągu 15 lat poprzedzających zatonięcie miał aż 28 poważnych wypadków, w tym dwie przewrotki w porcie. Kilka razy kładł się na morzu na burcie, zaliczył tez zderzenia z innymi statkami. W ostatnią podróż do Ystad, zakończoną na dnie, popłynął z uszkodzoną furtą rufową, czyli wrotami znajdującymi się w kadłubie statku na wysokości nabrzeża. Mówiono o nim „zabetonowany”. Chodziło o to, że po pożarze jednego z górnych pokładów (1986 r.) armator, wtedy Polskie Linie Oceaniczne, wbrew prawu morskiemu zalał nadpalony pokład 115 tonami betonu. Niestateczny i niesterowny Heweliusz „doigrał się” 14 stycznia 1993 r.
Z 64 osób znajdujących się na promie, kursującym na linii Świnoujście – Ystad i przewożącym towarowe wagony kolejowe i samochody ciężarowe, ocalało 9. Zginęło 35 pasażerów i 20 marynarzy. Wydaje się, że kapitan zginął pierwszy. Dziesięciu ofiar katastrofy nie udało się odnaleźć. Wrak Heweliusza, uważany za jeden z niebezpieczniejszych dla żeglugi, nadal straszy. 19 września 2008 r. nie wypłynął z niego płetwonurek. Na północ od Rugii na falach kołysze się boja. Pod nią, na mulistym bałtyckim dnie, spoczywa MF Jan Heweliusz.