Szef rządu wspólnie z ministrem spraw wewnętrznych Jerzym Millerem (58 l.) w pierwszej kolejności udali się do miejscowości Proszówki - jednej z najbardziej poszkodowanych przez powódź wsi w Małopolsce. To, co tam usłyszeli, wprawiło ich w nie lada zakłopotanie.
- Strażacy pojawili się dopiero teraz, kiedy premier przyjechał, a wczoraj nie było tu nikogo. Nie mogliśmy się doprosić pomocy i sami nawzajem musieliśmy się ratować. A teraz, kiedy pan premier przyjechał, nagle pojawili się strażacy, pontony i specjalistyczny sprzęt! - wykrzykiwali rozgoryczeni ludzie.
Premier spokojnie wysłuchiwał ich pretensji. - Ludzie stracili swój dobytek, często sami byli bezpośrednio zagrożeni. To jest zawsze sytuacja dramatyczna. Nie jestem pierwszy raz w takiej sytuacji. Nie dziwię się ich rozgoryczeniu - mówił.
Zrozpaczonym powodzianom, którzy w wyniku ulew potracili dorobek całego życia, obiecał pomoc. Ma ona trafić w pierwszej kolejności do osób najbardziej poszkodowanych oraz nieubezpieczonych.
Zapewniał też, że dokładnie sprawdzi, jak prowadzona była akcja pomocowa. - Nie będę tolerował sytuacji, w której jest dobrze dopiero, gdy przyjeżdża władza. Wczoraj dobrze nie było - przyznał. Dodał, że wobec winnych "zostaną wyciągnięte konsekwencje".
Następnie skierował się na Śląsk, gdzie - identycznie jak w Małopolsce - musiał uspokajać mieszkańców zalanych terenów.