Sosnowiec, 24 stycznia. Minęła godzina 18, gdy ekipa ambulansu usłyszała zgłoszenie, że w alejce między blokami znaleziono nieprzytomną kobietę. Natychmiast przyjęli zlecenie. Jednym z członków załogi ambulansu był Andrzej Badura, któremu od początku przypadek Katarzyny Waśniewskiej wydawał się podejrzany. - Już samo wezwanie było nietypowe, bo mówiło o nieprzytomnej kobiecie leżącej na chodniku - wspomina. - Na miejscu byliśmy po dwóch minutach od wezwania, a zobaczyliśmy, że jest już przytomna. Znajduje się na chodniku. Klęczy. Nieopodal jest wózek - wspomina pan Andrzej.
Lekarz pogotowia zbadał Katarzynę Waśniewską. Wtedy ona zaczęła opowiadać, że została zaatakowana przez nieznanego jej mężczyznę, który z wózka porwał jej dziecko. Zaczerwieniony ślad z tyłu głowy był dostrzegalny gołym okiem. Było jednak coś, co zwracało uwagę załogi ambulansu. - Jej kurtka wydawała się czysta. Ktoś, kto upadł bezwładnie, powinien być bardziej brudny, ale to jeszcze nie spowodowało u mnie podejrzeń - mówi Andrzej Badura. - Jednak przy badaniu zastanawiało nas coś innego: Kiedy lekarz dotykał ją w miejsce, gdzie trafił ją napastnik, nie zachowywała się, jakby miejsce to było obolałe. Ani się nie wzdrygnęła, nie syknęła z bólu. To było dziwne, przecież każdy ma takie odruchy - dodaje.
Katarzyna Waśniewska zdołała jednak przekonać śledczych, że uderzenie zamortyzowało jej ubranie - kaptur oraz czapka.