Miesiąc temu po publikacji RZECZPOSPOLITEJ o śladach trotylu na wraku tupolewa, Prokuratura Okręgowa w Warszawie zaprzeczyła tej tezie. Po aferze pracę straciły trzy osoby z redakcji, m.in autor tekstu Cezary Gmyz i redaktor naczelny dziennika.
Zamieszanie na sejmowej komisji zaczęło się po tych słowach naczelnego Prokuratura Wojskowego: - Niektóre z detektorów użytych w Smoleńsku wykazały na czytnikach cząsteczki trotylu (TNT), co nie oznacza jednak, że mamy do czynienia z całą pewnością z materiałami wybuchowymi. Prokurator tłumaczył, że urządzenia wskazywały treż trotyl np. na paście do butów. Zaczęły się pytania, czy to możliwe żeby nowoczesne detektory popełniały takie błędy.
Głos zabrał wtedy przedstawiciel producenta detektorów MO2M, używanych przez polskich biegłych w Smoleńsku. Jan Bokszczanin krótko wyjaśnił posłom i prokuratorom, jak działają takie urządzenia. - Nos ma kubki węchowe, detektory, które pobierają opary i określają, czego te opary dotyczą - mówił.
Po czym oświadczył: - Nie mogę się zgodzić ze stwierdzeniem, że jeśli to urządzenie pokazuje, że mamy do czynienia z trotylem, to mogą to być także jony różnych innych substancji. Dalej dodał, że zdarza się, że detektory zostają zatkane innymi substancjami, wtedy - jak mówi - "wariuje, ale nie tak, że pokazuje trotyl".
Zapewnia też, że w warunkach naturalnych, nawet w śladowych ilościach detektor rozpoznaje jedną cząstkę trotylu w 100 miliardach innych cząsteczek. - Jeśli to urządzenie i jeszcze inne urządzenie pokazują trotyl, to prawdopodobieństwo, że nie był to trotyl jest dla mnie równe zero - uciął spekulacje Bokszczanin.
Zazanczył też, że to jak trotyl znalazł się na badanych próbkach to już sprawa śledztwa? - Czy on został naniesiony przez ludzi, którzy mają na co dzień kontakt z materiałami wybuchowymi i wystarczy, że mieli zanieczyszczone ubranie trotylem i mogli ten trotyl nanieść? To już nie moja sprawa - stwierdził.
Jan Bokszczanin odniósł się też do informacji prokuratury, która zapowiedziała, że analiza przywiezionych wczoraj próbek ze Smoleńska potrwa nawet pół roku. - Jeżeli został wykryty materiał albo jest podejrzenie, że wykryto materiał wybuchowy, jest mnóstwo metod, by sprawdzić, co to za materiał. Ten, kto mówił, że potrzebne są długie miesiące, żeby to stwierdzić, przesadził. W ciągu godziny czy dwóch godzin za pomocą spektrometrii masowej albo chromatografii można stwierdzić, czy tam był materiał wybuchowy czy nie - przekonywał ekspert.
Producent DETEKTORÓW ze Smoleńska: TO NIE BYŁA POMYŁKA! Trotyl BYŁ na tupolewie!
Skandal, kłamstwa i manipulacja - takie głosy pojawiają się po wczorajszym posiedzeniu sejmowej komisji sprawiedliwości. Prokurator płk Jerzy Artymiak przyznał, że podczas badania fragmentów tupolewa urządzenia wskazały obecność śladów TNT czyli trotylu. Głos na spotkaniu zabrał producent używanych w Smoleńsku detektorów i jednoznacznie przeciął wszelkie domysły. - Prawdopodobieństwo, że nie był to trotyl jest dla mnie równe zero - oświadczył. Dodał też, że wystarczą dwie godziny, żeby potwierdzić obecność materiałów wybuchowych. Tymczasem prokuratura zapowiedziała, że wyniki badań będą znane za pół roku.