"Super Express": - 10 kwietnia zespół Macierewicza ma opublikować nowe ustalenia dotyczące katastrofy w Smoleńsku. Mam jednak wrażenie, że nic nie przebije pańskiej hipotezy o wybuchach na pokładzie tupolewa, która kwestionuje ustalenia komisji Millera. Cieszy pana popularność tej hipotezy?
Prof. Wiesław Binienda: - Nie mam szczególnej personalnej satysfakcji, że w samolocie doszło do wybuchów. Zawsze jednak miałem nadzieję, że nauka oparta na niezmiennych prawach fizyki i matematyki pozwoli dotrzeć do prawdy.
- To, co pan nazywa prawdą, wielu w najlepszym razie uważa za manipulację. Zarzucają panu, że próbuje pan dokonać analizy katastrofy smoleńskiej jedynie na podstawie wyliczeń, nie mając do dyspozycji żadnych materiałów dowodowych - nie będąc na miejscu, nie mając dostępu do wraku czy do czarnych skrzynek. W ten sposób dochodzi się do prawdy?
- Jak się okazuje, inni też nie mieli dostępu do żadnych dowodów. Widzieli tylko tyle, ile pozwolili im zobaczyć Rosjanie. Nie mają żadnych swoich badań, a nawet jeśli mają, to je ukrywają.
- O kim pan mówi? O ekspertach Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych?
- Tak, mówię o członkach PKBWL, na których cała ta grupa ludzi, która jest wobec mnie krytyczna, się opiera. Muszą wybrać - albo wierzą w pracę naukową opartą na najlepszych metodologiach w dziedzinie wytrzymałości materiałów, albo muszą polegać na czymś innym.
- Czym jest to "coś innego"?
- Mają alternatywę w postaci wiary w coś, co ktoś im mówi. Bez pokazywania wyników badań i obliczeń. Zresztą członkowie komisji Millera udają, że od Rosjan uzyskali odpowiedzi na wszystkie nurtujące ich pytania. Przecież MAK odpowiedział jedynie na kilka z nich, a oni udają, że reszty nie było.
- Mają jednak nad panem tę przewagę, że badali zapisy czarnych skrzynek. To, co jest na nich zapisane, zupełnie nie pasuje do obrazu, który pan kreśli na podstawie swoich badań. Na czarnych skrzynkach nie ma śladów wybuchów, które, jak rozumiem, powinny zostać zarejestrowane.
- Proszę zwrócić uwagę, że wybuch w samolocie Pan Am nad Lockerbie też nie zostawił żadnych śladów w rejestratorach lotu. Niemniej w wyniku gruntownych badań wraku samolotu udało się ustalić, że do eksplozji doszło w luku bagażowym. Wiemy, kto i dlaczego to zrobił.
- Być może jestem człowiekiem małej wiary, ale próbowałem porównać pana teorię z niezaprzeczalnymi faktami, które udało się ustalić, a które zadecydowały o wypadku. Jak te wybuchy mogą pasować do błędów pilotów, którzy kierowali się wskazaniami niewłaściwego wysokościomierza, gęstej mgły, z której wynikała w zasadzie zerowa widoczność, i błędów kontrolerów lotów, którzy pozwolili podchodzić polskiej maszynie do lądowania?
- Przede wszystkim trzeba się zastanowić, ile z tego, co mówi komisja Millera, jest prawdą. Zdaje się, że nikt z jej członków nie był wtedy w kokpicie i w dużej mierze opierają się na spekulacjach, a nie na faktach. Z tego co wiem, to nie tylko kapitan, ale także drugi pilot świetnie mówili po rosyjsku, a zarzuca im się, że mieli problemy z komunikacją z wieżą kontroli na lotnisku.
- Nawet jeśli kpt. Protasiuk świetnie mówił po rosyjsku, co podawane jest w wątpliwość, to jednak on prowadził rozmowy z wieżą. Mamy to zapisane na czarnych skrzynkach. Jednocześnie kierował samolotem, odczytywał wskaźniki lotu i pewnie nieziemsko się denerwował, że jest tak paskudna mgła. Każdy pilot panu powie, że nawet w normalnych warunkach pogodowych to za dużo jak na jednego człowieka. Stąd błędy, o których mówi raport.
- Możliwe, że to Protasiuk rozmawiał z wieżą. Niemniej był też drugi pilot, który był w kokpicie i nie dłubał w nosie. A to, że cały ciężar spadał na kapitana, jest rzeczą normalną. Protasiuk nieraz latał w ekstremalnych warunkach i przywykł nawet do największej presji, gdyż zdarzało mu się odbywać misje także w rejonach ogarniętych wojną. Trudno sobie wyobrazić, że taki pilot będzie odczuwał aż taką presję, że w ogóle zgłupieje.
- Nie chodzi o to, że zgłupieje, ale po prostu popełni błędy. Czarne skrzynki dowodzą, że te błędy się pojawiły i miały fatalne następstwa. I to one, a nie wybuch zadecydowały o tym, że Tu-154 się rozbił.
- Nawet jeśli pilot popełniłby błędy, nawet jeśli rozbiłby samolot, to i tak nie powinni zginąć wszyscy obecni na pokładzie maszyny. Tu-154 nie powinien się rozbić na małe kawałeczki. To, jak rozbił się ten samolot, nie ma nic wspólnego ze zderzeniem z brzozą, odwróceniem się do góry nogami i uderzeniem o miękką ziemię. Jak pan zauważył, ja w ogóle nie dyskutuję, czy ten pilot zrobił dwa czy dziesięć błędów. To jest rzecz zupełnie niezależna i nie można mieszać tych dwóch spraw. Konstrukcja samolotu nie pozwala na tego typu tragedię. Trzeba się skoncentrować na tym, że maszyna rozbiła się w strzępy, a ciała były porozrzucane na tak dużej powierzchni.
- Jestem laikiem, ale nietrudno mi sobie wyobrazić, że jeśli z taką prędkością samolot spada na ziemię, to nawet taki czołg jak Tu-154 poddaje się działającym na niego siłom.
- Na pewno pamięta pan katastrofę airbusa w Libii. To dużo mniejszy czołg niż tupolew, a jednak nie było aż takiej skali zniszczeń, choć uderzył o ziemię z dużo większą prędkością. Jednej osobie, 8-letniemu chłopcu, udało się ujść z życiem. W Smoleńsku mieliśmy do czynienia z połową prędkości, a więc także z o połowę mniejszą energią, a obraz zniszczeń jest nieporównywalnie większy.
- Wpłynęły na to warunki na ziemi. Przecież w Libii samolot rozbił się na pustyni, a w Smoleńsku w lesie.
- Proszę zwrócić uwagę, że w Smoleńsku w podłożu nie ma żadnego krateru. Potwierdza to nawet pan Lasek, szef PKBWL. Jeśli tupolew faktycznie uderzyłby w ziemię i tu doszłoby do zniszczeń, to krater musiałby powstać. Zgodnie z prawem fizyki akcja rodzi reakcję. Jeśli mamy taką akcję, że giną wszyscy ludzie, to energia powstała w jej wyniku musi być gdzieś skonsumowana. Jeśli nie ma krateru, to znaczy, że nie było energii. Jeśli nie było energii, to stało się coś innego, niż mówi komisja Millera.
- Ten logiczny ciąg ma obalać ustalenia tej komisji?
- Nie. On jest dobry dla ludzi, którzy nie są naukowcami. Ja przeprowadzam symulacje. Na przykład rozbicie samolotu z wybuchem i bez niego. Potem porównuję, jak wyglądają poszczególne części kadłuba przy każdej z tych opcji. Jedynie symulacja, która pokazuje, że doszło do wybuchu w powietrzu, daje taki obraz, jaki znamy ze zdjęć ze Smoleńska.
- Skoro był wybuch, to coś musiało do niego doprowadzić. Wpadł pan na trop tego, co to mogło być? Paliwo? Trotyl?
- To nie jest moja dziedzina. Mogło to być paliwo, mogło być co innego. Istnieją setki możliwych przyczyn, ale muszą to określić specjaliści od materiałów wybuchowych czy wybuchów paliwa. Jedno jest pewne - wybuch w powietrzu był.
- Cały czas podkreśla pan, że jest pan naukowcem. Jako naukowca nie przeraża pana, że na podstawie pańskich hipotez wysnuto teorie o zamachu w Smoleńsku? Skoro sam pan nie wie, co mogło wybuchnąć, takie konstrukcje myślowe powinny chyba panem wstrząsnąć.
- Jestem wstrząśnięty brakiem swobody w Polsce. Fakt, że nasz kraj jest teraz pod dyktatem jedynej słusznej partii i nie ma w nim miejsca na merytoryczne dyskusje naukowców. Nie ma przecież przyzwolenia, aby naukowcy robili takie obliczenia jak ja. Nawet inicjatywa prof. Niezgody z WAT jest torpedowana przez pana Laska. Teoretycznie mogłaby ona udowodnić, że to pan Lasek, nie ja, ma rację w sporze o to, co wydarzyło się w Smoleńsku.
- Ale wróćmy do tego, czy pana zdaniem interpretacja pańskich hipotez nie idzie za daleko.
- Nie wiem, czy idzie ona za daleko. Jest jednak opcja, że do zamachu mogło dojść.