Tuż przed północą 10 kwietnia ub. roku, ponad 12 godzin po katastrofie prezydenckiego Tu-154M w jednym z pomieszczeń lotniska wojskowego Siewiernyj w Smoleńsku rozpoczęła się identyfikacja zwłok Lecha Kaczyńskiego. Jak czytamy w "Naszym Dzienniku" przy badaniu, które trwało kilkanaście minut obecni byli prokurator z Rosji - Rachmatulin oraz dwaj eksperci: Aleksiej Kubieko oraz Aleksiej Kiebanow.
Śledczy szybko stwierdzili, że zmasakrowane ciało należy do prezydenta RP. Sporządzony pośpiesznie protokół został podpisany i przekazany stronie polskiej. Gazeta ujawnia jednak szereg nieprawidłowości jakie kryje dokument. Okazuje się, że Kubieko i Kiebanow podali nieprawdziwe miejsce zamieszkania oraz takie same imiona i imiona ojców: Aleksiej Władimirowicz.
Patrz też: Smoleńsk: BOR i ekipy ratunkowe szukali prezydenta Lecha Kaczyńskiego, znaleźli 10 ciał
W Moskwie i w miejscowości Widnoje żaden z nich nie mieszka pod wskazanymi adresami. Mało tego, moskiewcy sąsiedzi Kiebanowa nie znają nikogo o takim nazwisku. Poza tym "Nasz Dziennik" odkrył, że polskie tłumaczenie protokołu identyfikacji ciała różni się od rosyjskiego oryginału jedną cyfrą.
Gazeta sugeruje, że świadkowie obecni przy identyfikacji zwłok Lecha Kaczyńskiego "mieli bardzo szybko zniknąć". - Oczywiście obecność na miejscu zdarzenia funkcjonariuszy służb specjalnych nie dziwi. Ale przecież są w nich zatrudnione także osoby, które nie muszą ukrywać tożsamości. Może przyczyną był pośpiech - snuje domysły "Nasz Dziennik".
- Może na miejscu upadku tupolewa nie było żadnego zwykłego cywila ani nawet mundurowego spoza tajnych organów - czytamy dalej.