Zdrowotne problemy pana Bogusława objawiły się na początku grudnia. Którejś nocy ze snu wyrwał go mocny ból w klatce piersiowej. Mężczyzna się przestraszył, ale nie obudził śpiącej obok żony Małgorzaty. Uznał, że jakoś dotrwa do rana i pójdzie do lekarza.
- Odwiedził swoją lekarkę rodzinną. Nie spodobały jej się objawy i stan serca taty na obrazie EKG. Tata nie pił, nie palił, większych problemów ze zdrowiem nie miał, ale cierpiał na nadciśnienie tętnicze. A teraz pani doktor rozpoznała u niego dusznicę bolesną. To ciężka choroba serca. Nieleczona potrafi zabić - opowiada Mateusz Rusin.
Lekarka z miejsca wypisała pacjentowi skierowanie do szpitala. Jednak dyżurujący na kardiologii lekarz stwierdził, że na oddziale nie ma miejsca. - Wziął skierowanie taty, na odwrocie napisał, że przyjęcie na oddział odbędzie się następnego dnia i tyle. Może gdyby chociaż zlecił badania, to tata by dzisiaj żył. Nie umarłby na chodniku - mówił ze smutkiem syn zmarłego.
Tymczasem Bogusław Rusin karnie wrócił do domu i do szpitala wyruszył nazajutrz. Nie dojechał. Zaczął mdleć w samochodzie. Słabnącego kierowcę przechodnie wyciągnęli z auta i zaczęli reanimować. Niestety, ani ich wysiłki, ani wysiłki wezwanych na miejsce ratowników pogotowia już nic nie dały. 58-latek zmarł. - To wina szpitala. Ktoś powinien odpowiedzieć za śmierć taty - mówi Mateusz Rusin.
Sprawą zajęła się już Prokuratura Okręgowa w Przemyślu. Tymczasem przemyski szpital nie ma sobie nic do zarzucenia. - W sytuacjach, kiedy pacjent zostaje skierowany do szpitala przez lekarza podstawowej opieki zdrowotnej i nie przyjeżdża transportem medycznym, jego stan zdrowia ocenia lekarz dyżurny. I jeśli z wywiadu wynika, że ten stan nie zagraża życiu i zdrowiu pacjenta, to ustalany jest termin przyjęcia na najbliższy możliwy dzień - usłyszeliśmy.
Zobacz: Tragiczny wypadek "elki" pod Świeciem. Nie żyją dwie osoby [ZDJĘCIA]