Pani Mariola sama wychowuje 11-letnią Martynkę. Zanim zdarzyło się to nieszczęście, dziewczynka świetnie się uczyła, chciała zostać aktorką, zapisała się na zajęcia z tańca. W październiku te marzenia przerwała straszna choroba przenoszona przez kleszcze, choć początkowo wcale nie było wiadomo, że to borelioza.
- Nawet nie wiedziałyśmy, że Martynkę ugryzł kleszcz. Lekarze też nie umieli postawić właściwej diagnozy - mówi Mariola Szczygieł
Zaczęło się od wysokiej gorączki oraz duszącego kaszlu połączonego z bólem kości i stawów.
- Ciężka grypa - stwierdził pediatra z radomskiego szpitala.
Niestety, po dwóch tygodniach Martynka miała już problemy ze wstawaniem z łóżka. Inny lekarz orzekł, że to rwa kulszowa z bólem lędźwiowo-krzyżowym, ale i ta diagnoza była błędna. Dziewczynka chodziła z coraz większym trudem, aż w końcu zemdlała i nie mogła wstać.
- Wtedy trafiłyśmy do szpitala przy ul. Żwirki i Wigury w Warszawie. Ale pani doktór nawet nie zainteresowała się stanem Martynki. Stwierdziła, że córka udaje i skierowała nas do szpitala psychiatrycznego! - opowiada Mariola Szczygieł (37 l.). - Zabrałam córkę ze szpitala i prywatnie zrobiłam badania. Dopiero wtedy wyszło, że to borelioza - dodaje pani Mariola.
Po podaniu antybiotyku poprawa była tylko chwilowa. Bo późne wykrycie choroby doprowadziło do licznych powikłań. Martynka mdleje kilkadziesiąt razy dziennie, piekielny ból przeszywa jej głowę, kości i stawy. Dziewczynka ma światłowstręt i piekące rany na skórze, wypadają jej włosy. Pani Mariola musiała rzucić pracę, żeby zająć się dzieckiem. Od listopada żyją z oszczędności. Ale pieniądze się kończą, a samo leczenie Martynki kosztuje miesięcznie przeszło 2000 zł. - Nie wiem już, co mam robić - mówi ze łzami w oczach pani Mariola, ale nie traci nadziei, że w końcu uda się pokonać chorobę.