Jedni fanatycznie bronią obecnej lokalizacji krzyża, inni z zacietrzewieniem domagają się jego usunięcia. A za wszystkie te ocierające się o bluźnierstwo sceny odpowiadają politycy, którzy nie potrafili dojść do porozumienia w tak błahej sprawie.
Afera wokół krzyża upamiętniającego ofiary smoleńskiej katastrofy wybuchła, gdy prezydent elekt Bronisław Komorowski (58 l.) w jednym z wywiadów stwierdził, że blisko 4-metrowy krucyfiks zostanie przeniesiony.
Rozsierdziło to polityków PiS, a Jarosław Kaczyński (61 l.) stwierdził wprost, że "jeśli Komorowski usunie krzyż, będzie jasne, kim jest". W jednej chwili symbol religii chrześcijańskiej stał się przedmiotem sporu, już nie tylko między politykami, ale także zwykłymi Polakami. Jedni, ubliżając władzy i duchownym, domagali się szacunku dla krzyża, inni, przebrani za filmowych bohaterów, kpili z jego obrońców.
Pojawiły się wyzwiska pod adresem księży, a nawet harcerzy, którzy krzyż na Krakowskim Przedmieściu postawili. Przed takimi właśnie zachowaniami przestrzegał ostatnio metropolita warszawski abp Kazimierz Nycz (60 l.). - Krzyż musi łączyć, musi być znakiem miłości, ofiary, poświęcenia, znakiem zbawienia i drogą do zmartwychwstania. Każde inne instrumentalne użycie krzyża jest jego znieważaniem - tłumaczył duchowny. Jednak politycy zamiast słuchać mądrych rad, wolą kłótnie, które przeradzają się w zawstydzające spektakle.