Ojciec nie chciał, bym był aktorem. Był przekonany, że dał mi fach do ręki, a ja to zmarnowałem. Ale kiedy zobaczył mnie na scenie Teatru Narodowego w Warszawie, to myślę, że czuł satysfakcję. Po szkole teatralnej ściągnął mnie tam Adam Hanuszkiewicz (85 l.) i dał mi rolę w "Balladynie".
Dlaczego wybrałem aktorstwo? Ono urodziło się z marzeń. Najpierw miałem taki czas - już grałem w Teatrze Narodowym - że myślałem, iż aktorem jest się dla zdjęcia w gazecie. Ale kiedy już ta fotka się ukazała, zrozumiałem, że to nie może być tylko dla zdjęcia, że to za mało. Myślę, że przynajmniej w moim wypadku tak jest, chodzi o chęć przekazania czegoś ludziom, poszukiwania odpowiedzi, jak żyć. Zawsze chciałem być szczery, przynajmniej próbowałem.
Dobrze wystartowałem. Najpierw u Hanuszkiewicza, potem grałem w kryminalnym cyklu teatralnym "Kobra". Po nich byłem na tyle rozpoznawany, że mogłem w sklepie dostać lepszy kawałek mięsa. No i filmy: "Zapis zbrodni", "Opadły liście z drzew".
Pracowałem z najlepszymi, Andrzejem Trzosem-Rastawieckim (76 l.), Stanisławem Różewiczem (†84 l.), operatorem Jerzym Wójcikiem (79 l.). I wtedy, będąc blisko szczytu, zdecydowałem się wyjechać do Paryża. Było za dużo rzeczy, na które nie zgadzałem się i w życiu, i w teatrze. Uwielbiam pana Hanuszkiewicza, bardzo dużo mu zawdzięczam, ale miałem czasami dość, że trzeba było pokazywać, że się jest wielbicielem, że się ma idola. Przyszedł okres buntu, może drugi, może czwarty.
Mogłem zostać. Może powinienem? Może wyjazd do Francji w 1980 roku był elementem destrukcyjnym, bo jak się ma sukces, to trzeba go drążyć? Ale ja uciekłem. Czy żałuję? Nie po to jestem miłośnikiem Francji, by żałować. A jakby tylko przyszło mi do głowy jednak żałować, to posłucham "Non, je ne regrette rien" Edith Piaf (†48 l.) i wszystkie smutki mi przechodzą.